piątek, 26 września 2014

Rozdział X - Arena daje znaki.

Budzę się rano. Przysnęłam sobie, gdyż było mi bardzo wygodnie, a namiot był zakamuflowany. Szybko rozglądam się po sojusznikach i widzę, że nadal śpią. Dobrze, że Gordon nie odważył się tutaj przyjść i zadźgać nas podczas snu. Szybko przecieram oczy i wychodzę na zewnątrz udając, że w ogóle nie spałam. Przeglądam plecak Silver i znajduje dwie paczki krakersów z karteczką przyczepioną do jednej z nich.
Jeden dla Rose, najlepszej przyjaciółki. PRAWDZIWEJ przyjaciółki.
Mimo woli, uśmiecham się. Chciała mi je dać? Czekała na odpowiedni moment? Szkoda, że nie zdążyła. Chwytam marker, kartkę i piszę;
A drugi dla Silver, która była dla mnie, jak siostra.
I doczepiam ją do paczki blondynki. Dzisiaj jest siódmy dzień Igrzysk, zginęła dwa dni temu. Tak bardzo mi jej brakuje. Za sobą słyszę rozmarzony głos Carmen z Czwartego Dystryktu.
- Przykro mi, że jej tutaj nie ma. Ale... jeszcze duża ilość osób opuści ten świat - mówi.
- Zostało nas dziesięciu - głośno przełykam ślinę. - Carmen... Masz jakieś wyrzuty sumienia jeśli chodzi o zabijanie trybutów?
- Długo nie zabijałam... - tłumaczy niepewnie, a wtedy wybucham.
- Nie wiesz, jak to jest! Ja zabiłam znaczną ilość trybutów! Moja najlepsza przyjaciółka zginęła tak jakby z mojej winy! Cierpi wiele osób! - do moich oczu napływają łzy. Nie mam siły na tłumaczenie jej o co chodzi! Morderstwo powinno boleć każdego człowieka, który kiedykolwiek je popełnił. Niezależnie od czasu, który upłynął! Tego nie powinno się zapominać!
- Rose, ja się nie pchałam na arenę! W przeciwieństwie do ciebie! A teraz nie użalaj się nad sobą! Każdy z nas chce wygrać!
- Och, to prawda! Ale... Ych! Nie chcę z tobą rozmawiać! - parskam i siadam na kocu. Wychodzi Oscar, nadal niewyspany. Włosy ma poczochrane, a oczy podkrążone.
- Co tu się kurwa działo? - pyta wulgarnie. Nie zamierzam mu o tym wszystkim opowiadać. On na pewno trzyma stronę tej z pomalowanymi włosami. Tak. Wiem, że popełniłam masę błędów. I trochę przesadziłam, ale.. Takie jest życie. Powstaje, wdycham i wydycham świeże powietrze, po czym spoglądam na nich krótko. Przydałby się Gordon, na którym mogłabym się wyżyć.
- Idziemy szukać trybutów? - rzucam to słowo gdzieś w powietrze.
- Wiesz.. wydaje mi się, że trochę zbyt szybko akcja się rozgrywa. No bo... To dopiero siódmy dzień, a już tylu w trumnie!
- To chodźmy znaleźć nowe miejsce - jak mówię tak robimy. Wyruszamy, z ciężkimi plecakami na plecach, w poszukiwaniu nowej kryjówki. Chcemy mieć blisko zwierzynę i wodę. Nagle czuję dziwne odpychanie do tyłu. Jakaś mgła, piach, czy co to jest, ''biegnie'' w naszą stronę. Informuje o tym sojuszników, którzy są tym zjawiskiem zdenerwowani. Czuję, że piasek sypie mi się do oczu, próbuje je zasłonić. Silny wiatr prawie zrywa nas z nóg. Wielka, piaskowa chmura przesłania błękit nieba. I wtedy rozumiem. To burza piaskowa! Wywracamy się. Piach zasypuje nasze nogi z zaskakującą szybkością. Krzyczę z przerażenia i rozpaczy. Jeszcze trochę i trzy istnienia zostaną zniszczone przez arenę. Chwytam czyjąś rękę i ciągnę ją do góry. Carmen zostaje uratowana. Bezcelowo wymachuje ostrym i połyskującym nożem. Piszczę, jak wariatka. Nie mamy szans na przeżycie. I wtedy... wszystko ustaje. Piachu przybrało, kilka kamiennych gór przysypał piasek. Wypluwam go z ust i przecieram oczy, by lepiej widzieć.
- Co to było? - ktoś pyta.
- Burza piaskowa - odpowiadam. - Chodźcie pod Róg Obfitości. Sprawdzimy, czy jeszcze tam są. Mam nadzieje, że była obszerna to może ich stamtąd wypędziła. - W oddali zauważam przewracającą się, majaczącą postać. Ma dość krótkie blond włosy i jest strasznie chuda. Nie zdziwiłabym się, gdyby ta burza ją zabiła. Przecież to takie chuchro! Od razu rozpoznaje w nim anorektyczkę, która nas zauważa. Zaczyna uciekać, jednakże co chwilę upada, więc ją doganiamy i Oscar już ma ją zabić, gdy ja zaprzeczam.
- Poczekaj! - Ponownie wkłada miecz do pochwy. Zwracam się do naszej ofiary - Lily, tak? -
Niepewnie kiwa głową. Wiem. Powinnam jej nienawidzić, bo w końcu była w sojuszu z Katlyn, ale chyba zmądrzała, gdyż ich opuściła. Wyciągam z plecaka kilka krakersów i daje je dziewczynie. Ona kręci się przecząco i oddaje mi je. - Musisz coś zjeść.
- N-nie mogę. J-jestem z-zbyt gru-gru-ba-ba - jej głos jest bardzo słaby. No tak, w końcu jest chora i myśli, że jest zbyt gruba. Ale to prowadzi do jej śmierci! Jeśli nic nie zje to nie zdziwię się jeśli jeszcze dzisiaj albo jutro... odejdzie z tego świata.
- Dobra, dość tej dziecinady! - wtrąca chłopak z Czwartego Dystryktu. - Skończmy z nią raz na zawsze!
- Nie! - ponownie zaprzeczam.
- Rose, od kiedy jesteś taka pomocna? - pyta Carmen głosem ociekającym kpiną. Jejciu... Na początku była taka fajna i przyjacielska, a teraz jest wredna, arogancka i pewna siebie. Dopiero teraz rozumiem, że w sojuszu nikt nie jest za mną. Przez głowę przechodzi mi myśl ucieczki. Prędzej czy później zabiją mnie kiedy zasnę. Ponownie spoglądam na miejsce, w którym leżała anorektyczka, ale jej już nie ma. Bała się?
Nagle niebo ciemnieje, robi się coraz zimniej i wiatr wieje nam w twarz. Słyszę roztrzaskiwanie kamieni, przeciągły krzyk, więc odwracam się w tamtą stronę i zauważam, że z stromej góry spadają wielkie głazy.
- Uciekajcie!
Zaczynamy biec przed siebie. Nie chcemy mieć z nimi styczności, wolimy jeszcze trochę pożyć. Poza tym jakby to powiedział Oscar ''To wstyd i hańba dla zawodowców. Zginąć w siódmym dniu i przez taką głupią lawinę?''. Coś ostrego rani mnie w ramię i nogę. Nie chcę wiedzieć, czy leje się krew, ale zapewne tak. Nagle słyszę autentyczny krzyk Gordona i mimo woli się uśmiecham. Są szanse, że jest gdzieś w pobliżu i ''atrakcja'' go zabije! Wyczekuje wystrzału armatniego jednocześnie próbując uciec przed tą pułapką. Odczuwam wielki ból w nodze, która została zraniona w czasie walki z sojuszem Katlyn. A potem zapada ciemność.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Hej! Dzisiaj strasznie krótko, ale to byłby zbyt nudny rozdział, gdyby było więcej. Czy Rose przeżyje? Zobaczymy w kolejnym rozdziale!

piątek, 19 września 2014

Rozdział XI - Dzień pełen akcji

Po stracie swojej przyjaciółki czuję dziwną pustkę w środku. Jakbym nie miała duszy ani serca. Chciałabym aby tutaj była i uśmiechnęła się, pokazała swoje błyszczące zęby. Stanęła za mną, gdy Gordon będzie chciał mnie zabić albo dokuczyć. To dziwne... Nawet nie zdążyłyśmy sobie opowiedzieć o swoim życiu. Wiem tylko, że miała chorą siostrę, która teraz trafi do domu dziecka w Jedynce. Szkoda mi jej, zasługiwała na wygraną. Ja nie powinnam wygrać, a zginąć w torturach, tak, jak zabiłam kilku innych trybutów. Chyba muszę zaprzestać morderstw. Przynajmniej na razie, gdy to nie jest potrzebne. Powinnam, jak najdłużej siedzieć w sojuszu i się nie wyrywać do niepotrzebnych walk, które tylko ponaglają do opuszczenia przymierza.
- Brakuje nam jedzenia - z zamyśleń wyrywa mnie ochrypły głos Oscara. Od śmierci Dave'a i Silver każde z nas jest ciche i spokojne. W ogóle się do siebie nie odzywamy. - Ej, słuchajcie. Nie możemy stać w miejscu. Gordon, idź coś upolować. Carmen, spakuj rzeczy do plecaków. Ja i Rose załatwimy resztę, gdy przeniesiemy obóz - postanawia. - Ale może kurwa szybciej się ruszysz? - krzyczy na szatyna z Jedynki, który od razu zrywa się z miejsca, chwyta broń i idzie wykonać polecone mu zadanie. Chichoczę. Zastanawiam, jak się czuję Aron, gdy żartujemy sobie z jego ''zacnego'' braciszka. Podpieram się o skałę, staję na nogi i rozglądam się po terenie. Otacza nas pustynia z skalnymi górami. Trochę dalej zauważam roślinę, więc podchodzę w tamtą stronę, przeklinając po drodze moją niechęć do nauki takich rzeczy. W Akademii mówiono nam, że broń jest najważniejsza i, że dla zawodowca rośliny i takie sprawy, to pestka. Właśnie, że nie. W ogóle mamy szczęście, że trafiliśmy na taką arenę, bo, gdyby to był las albo coś w tym stylu... Zrywam roślinę, dotykam jej czubkiem języka i nagle moją głowę przeszywa ostry ból. Świat zaczyna wirować, kręci mi się w głowie. Upadam na kolana, arena zamienia się w Kapitol, stoję i oglądam jakieś Igrzyska. Z początku nie wiem o co chodzi, chcę stąd po prostu odejść, jednak nogi mam, jak z ołowiu. Ostry ból przeszywający moją głowę w ogóle nie ustaje. Czuję, że wzrasta i nic na to nie mogę poradzić. Moje oczy robią się szkliste, mam ochotę płakać. Na ekranach pojawiają się trybuci z moich Igrzysk. Szepczą moje imię, wyciągają swoje chude ręce, żeby mnie złapać. Silver, już nie taka wesoła, w białej sukni sięgającej kostek, jest najbliżej.
- Rosse, chodź. Będziemy mogły być razem na zawsze, będziemy najlepszymi przyjaciółkami - syczy. To nie ona, powtarzam sobie w myślach. Ona by tak nie mówiła, to nie jest prawdziwe. Zauważam chłopca, którego zabiłam. Czuję, że ból powoli dociera do serca, opadam na kolana. Nic mi nie zostało. Wszystkie siły mnie opuszczają, w kałuży widzę swoje czarne, jak węgiel oczy.
***
Ktoś wyrywa mi roślinę z rąk. Wszystko powraca, mam czucie w rękach, nogach i w ogóle wszystko jest tak, jak na początku.
- Ja pierdole, co to było?! - Oscar używa w zdaniu wulgaryzmu, a ja kompletnie nie wiem o co im chodzi. W końcu nie mogli widzieć tego ekranu, zmarłych i w ogóle. - Wiłaś się na ziemi, miałaś otwarte usta i coś mówiłaś, ale nie mogliśmy zrozumieć o co chodzi. Myśleliśmy, że wykitujesz! -
Rzucam krótkie spojrzenie na roślinę. Może to jej sprawka, może jest tak zaprogramowana przez Kapitol, że próbuje zabić trybuta, który jej dotknie? Z zamyśleń wyrywa mnie ironiczny głos Oscara. - Nie opierdalajcie się. Znajdźcie sobie jakieś zajęcie, a nie stoicie, jak te dwie jebane sieroty. -
Przewracam oczami, wyciągam z plecaka torebkę foliową i ostrożnie chowam w nią tą broń, która niby taka niepozorna, a śmiertelna. Cicho i niezauważalnie, pakuje ją i uśmiecham się chytrze. Kolejny przeciwnik z głowy. Ale to jeszcze nie czas, igrzyska dopiero się rozkręcają. Po chwili wraca obrażony Gordon, w ręku ściska pięć pięknych zwierzaków. Zakładam kołczan ze strzałami Silver i ściskam łuk. Kolejna broń do kolekcji! Co prawda nie uczyłam się nią posługiwać, ale to chyba nie musi być takie trudne. Szybko rozpalamy ogień, przygotowujemy jedzenie i łakomie je zjadamy. Kiedy jesteśmy najedzeni do syta, przygotowujemy się i wyruszamy w podróż. Musimy znaleźć nowe miejsce obozowiska. Mijamy jezioro, więc zatrzymujemy się aby napełnić puste bukłaki.
- Może zobaczymy, czy nikogo nie ma przy Rogu. W końcu można się tam zatrzymać... Chyba, że wszystkie zwierzęta w pobliżu zostały spłoszone - proponuje obojętnie, a wszyscy przytakują. Oczywiście znowu muszę popłynąć pierwsza, bo oni boją się krokodyla, który moim zdaniem jest już martwy. Związuje włosy w koka, wskakuje z pluskiem do wody i szybko przepływam na drugi brzeg. Robi się coraz zimniej, wiatr wieje mi w twarz, a ja żałuje, że w ogóle wskoczyłam do tej wody. Przepływa reszta, trzęsąc się i zgrzytając zębami. Chowamy się za jedną z kamiennych ścian, kątem oka dostrzegam sojuszników Katlyn. Ale kogoś mi tam brakuje. Nie ma anorektyczki i osiłka, a wystrzałów nie było. Czyżby opuścili sojusz?
- Jak oni mogli! - narzeka szatynka z Siódemki. Potrząsa brązowymi włosami i chodzi w tę i z powrotem. 
- Och, przestań. Wzięli tylko dwa plecaki i raczej sobie bez nas nie poradzą. Poza tym... nawet jeśli... to zawodowcy ich znajdą - uśmiecha się Cara. Ale nie przyjacielsko, to raczej jest taki chytry, prawie niezauważalny uśmiech. Czyżby ruda, fałszywa dziewczyna coś planowała?
- Oni są bardzo słabi! Jacyś głupcy! Już dwóch w grobie! - Kiedy Katlyn wypowiada te słowa, Oscar próbuje się wyrwać i ją zabić, ale szybko go łapiemy i zabraniamy tego zrobić.
- Idziemy stąd? - znudzona panna Stewart wygląda na znudzoną tym wszystkim.
- Zostajemy - postanawia liderka, więc sobie odpuszczamy i próbujemy wycofać. Niestety zawsze coś musi nam nie wyjść, więc każde z nas zsypuje kilka kamyczków, które z pluskiem wpadają do krystalicznie czystej wody.
- Kto to?! - słyszę uniesiony głos dziewczyny z Siódmego Dystryktu. Przeklinam pod nosem, słyszę bieg, więc skaczemy z sojusznikami do wody. Zauważają nas, gonią nas. Ktoś chwyta mnie za kostkę i ciągnie do siebie, wyciągam zza cholewki nóż i lekko rozcinam rękę przeciwniczki. Niestety, ja również otrzymuje cios w nogę, czuję wielki ból i powoli opadam na dno. Woda mnie wciąga, woda mnie zabija, woda odbiera mi życie. Słyszę krzyki, pluski i odgłosy bitwy. Ktoś po mnie wypływa, ciągnie do góry i zachłannie nabieram powietrza. 
- Cara, odwrót! Same nie damy rady! - wrzeszczy Katlyn do swojej sojuszniczki i obie uciekają. Czuję zapach krwi, każda osoba uczestnicząca w bitwie została zraniona. Ostrożnie wychodzimy z źródełka i siadamy na ziemi, dysząc ciężko. Po dwóch minutach, do rąk Oscara, Carmen i Gordona, spadają spadochrony, a w nich po jednej apteczce. Spuszczam wzrok, wiem, że ja nic nie mam i mogą uznać, że lepiej mnie zabić.
- Co, teraz nie ma kasy na prezenty dla ciebie? - cedzi Gordon. Chce mi się wymiotować, nienawidzę go. Nawet w takiej sytuacji potrafi znaleźć powód do zaśmiania się ze mnie. No może jego żarty są suche i tylko on się z nich śmieje, ale zawsze wkurzają. Wyciągam z plecaka Silver kawałek materiału i związuje nim ranę na na nodze. Ból jest mniejszy, ale zawsze coś pozostaje. Powstajemy i pakujemy swoje rzeczy. Następnie ruszamy(oczywiście ja kulejąc) przed siebie. Niebo jest ciemne, setki gwiazd otacza wielki księżyc. Jest coraz zimniej, na nasze nieszczęście nadal jesteśmy mokrzy i jeszcze bardziej zmarznięci. Zatrzymujemy się dysząc z zimna, ledwo rozstawiamy namiot, układamy tam śpiwory i koce. Wychodzi na to, że jest bardzo przytulnie. Jeszcze go kamuflujemy, po czym wszystko jest gotowe.
- Rosalinko, może coś nam upolujesz? - szydzi szatyn z Jedynki, a ja ściskam nóż i idę przed siebie w poszukiwaniu zwierzyny. Ból w nodze nadal daje znaki, a ja muszę jeszcze coś upolować. Nagle zauważam stado zebr. Arena musi być wielka skoro takie wielkie grupy zwierząt, żyją tutaj sobie w niezmąconym do tej pory spokoju. Napinam strzałę na cięciwę, zwierzaki mnie zauważają i długo oglądają. Następnie powracają do spożywania pokarmu. Muszę uważać, gdyż takie kopnięcie zebry jest bardzo bolesne, a może nawet śmiertelne. Podbiegam tam i strzelam w jedną z nich. Niestety, chybię, a one orientują się o co chodzi i zaczynają uciekać. Ledwo je doganiam, kolejna strzała na cięciwę, któraś z nich szarżuje na mnie i przewraca na ziemię. Rozdzieram sobie biodra, ramiona i kolana. Moja noga nie pomaga w upolowaniu, a wręcz przeciwnie, przeszkadza. Wyciągam ostrze, próbuje przeciąć nogę chociaż jednej. Nie udaje mi się, zwierzęta uciekają, a ja zostaję sama. Co powiem sojusznikom? Wracam do obozu z wypiekami na twarzach.
- Byłeś taki genialny, Gordonie Richardsonie. Wysyłasz ranną w nogę na polowanie, która w dodatku nie dostała prezentu od sponsora! - wrzeszczę.
- Nie moja wina, że zawsze chcesz być w centrum uwagi i wtapiasz się w walki! A wtedy oczywiście zostajesz ciężko ranna i potrzebujesz prezentów, leków! - Odcina się chłopak.
- Ooo? Gdybyś się ruszył i poszedł coś upolować, to tak by się nie stało! Ale, jak widać, boisz się walki albo tego, że coś ci się nie uda! Wolałeś narazić Dave'a na śmierć z ręki mojej i Silver! Myślałeś, że nie słyszałyśmy, jak z nim gadałeś?! A potem wysłałeś go na pewną śmierć! - trochę to niesprawiedliwe, bo ja razem z blondynką też tak robiłyśmy. Ale mniejsza o to!
- Czy to prawda?! - pyta stanowczo Oscar. Jego głos jest uniesiony, każde z nas się wzdryga.
- No cóż... Powiedziałem mu żartobliwie, żeby zabić Rose. Sam wiesz, że często się z nią kłócę i w ogóle, więc tak się wkurzyłem i mi się powiedziało. No, ale on to wziął na poważnie i próbował je zabić. Ja bym go nie wysłał na walkę z dwiema dziewczynami - tłumaczy się brat mojego chłopaka. On jest pokręcony! Niech już przynajmniej nie oszukuje! Ratuje swoje dupsko!
- Kłamiesz! - Chłopak z Czwartego Dystryktu wyciąga miecz i rozcina drugą rękę Jedynki. Walczą, stal uderza o stal, trzymam kciuki za naszego lidera, czyli Oscara. Żaden z nich się nie poddaje, dopiero po kilkunastu minutach, Gordon ucieka z toporami i siekierami. Mam ochotę za nim biec, przywalić w łeb, torturować, a potem poderżnąć gardło i skończyć z nim na zawsze.
- Gonić? - pyta Carmen. Jest strasznie cicha, prawie w ogóle się nie odzywa.
- Nie. Nie przejmujmy się tym chujem - pluje pan Bein i wchodzi o namiotu wcześniej informując, że ja biorę wartę. Będę mogła sobie to wszystko przemyśleć. Sojusznicy z Czwórki wchodzą do namiotu pozostawiając mnie samą. Gordon właśnie opuścił sojusz, pozostał sam z swoim arsenałem toporów i siekier. Ale zero jedzenia i wody. Mam nadzieje, że zginie w męczarniach! 
Dziewiętnasta edycja Głodowych Igrzysk. Z naszego dystryktu wylosowano postawnego, czarnoskórego chłopaka, oraz szesnastoletnią dziewczynę o blond włosach. To ósmy dzień, nadal żyją i trzymają się w miarę dobrze. Po śmierci chłopaka z Jedynki i dziewczyny z Czwórki zawodowcy zachowują się jakoś dziwnie. Przecież to nie koniec świata, powinni walczyć dalej i nie poddawać się! Ja nigdy nie wyobrażałam sobie siebie na Igrzyskach. Czternastoletnia, niska dziewczyna o brązowych włosach sama w takim wieżowcu? Dobre żarty. Dziewczyna z Jedynki, to drobna siedemnastolatka o niebieskich oczach. Chłopiec z Czwórki, czternastolatek, najmniejsze szanse na wygraną w sojuszu, a jednak... żyje! Nagle z sufitu odpada kawałek betonu, który upada na nogę szesnastolatki z mojego dystryktu. Dziewczyna piszczy, wali się reszta. Sojusznicy uciekają do drzwi, zostawiają ją, krzycząc. Próbują otworzyć drewniane drzwiczki, jednak nie dają rady. Czarnoskóry bierze rozpęd i wykopuje je. Niestety, na korytarzu również dzieją się takie rzeczy. Próbują uciekać, ekrany powracają na pozostawioną dziewczynę. Powoli umiera, przymyka oczy i w końcu słychać wystrzał armatni. Oni znajdują wyjście, ona umiera i nic z tego nie ma.
A jaki z tego wydarzenia jest wniosek? Że nawet sojusznikom ufać nie można. Zaczyna grać hymn Panme, jednakże nie pokazuje się żadne z zdjęć. Nagle z nieba, do mych rąk spada pakunek, otwieram go, a w nim... zawiedzenie. List.
Muszę poczekać aż wpłacą wystarczającą ilość pieniędzy, żeby coś ci wysłać. Ten list był darmowy, bo to nie rzecz kupiona przez sponsora. Nie pakuj się w tarapaty, trzymaj się blisko sojuszników. Nie daj się wysłać na polowanie. Rób wszystko, żeby przeżyć. Nie eliminuj przeciwników i staraj się o to, żeby nikt nie umierał, ale, żeby była jakaś akcja. Wyślę ci informacje wtedy kiedy będzie czas na wyeliminowanie kolejnej osoby. Uważaj na siebie.
Mentor.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Cóż... Rozdział miał być jutro, ale w końcu dodałem dzisiaj. Ha! Udało mi się napisać rozdział, w którym jest(chyba) coś ciekawego, a nikt nie umarł! XD Jak myślicie, kiedy będzie kolejna walka?

sobota, 13 września 2014

Rozdział X - Życie, to nie bajka.

Rany szczypią mnie niemiłosiernie kiedy wychodzę na świeże powietrze. Gordon i Dave z czegoś się śmieją, a ja przysiadam sobie wygodnie głęboko oddychając. Chyba nie wiedzą o mojej obecności, przyciszają głosy.
- Dwójka się już nie nadaje do życia. Obaj wiemy, że nie ma żadnych szans - syczy szatyn z Jedynki uśmiechając się szyderczo. Kolega z mojego dystryktu, ku mojemu oburzeniu, przytakuje. Ledwo ściskam nóż w ręku. Może i mają racje, ale ja nadstawiłam karku, żeby coś upolować podczas, gdy oni wylęgiwali się na ciepłym piasku! I załatwiłam im śmierć całkiem silnego przeciwnika. Ktoś za mną odchrząkuje, więc szybko się chowam, żeby nie wiedzieli, że słucham. Mój wzrok pada na ładną blondynkę z rękoma założonymi na biodrach.
- Słyszałam co mówiliście. Jeśli zamierzacie pozbyć się Rose, to musicie uważać, bo ta pewność siebie może was zgubić - rzuca krótkie spojrzenie na Dave'a i na mojej twarzy pojawia się mściwy uśmiech. W końcu dzisiaj jest piąty dzień Igrzysk, czas na wyeliminowanie kolejnego przeciwnika. Każdy z nas upija kilka łyków wody i zjada trochę jedzenia. Od razu czuję się lepiej, jednak nie jestem zbytnio zdolna do walki. W końcu rany tak szybko się nie zagoją. Trochę tego żałuję, bo jeśli mamy to wlać trybutowi z mojego dystryktu siłą, to muszę być gotowa do różnych zwrotów akcji. Z nieba spada srebrny pakunek i ląduje w moich dłoniach. Szybko je otwieram i ujawnia mi się dość duża apteczka z liścikiem.
Tam masz leki potrzebne na zagojenie ran. Nie daj im się! Truciznę podajcie mu dzisiaj, będzie mniej podejrzeń jeśli wykończycie go na początku. Jeśli pod koniec, to raczej pomyślą, że chciałyście wyeliminować przeciwnika i stanowicie zagrożenie. Idźcie z nim pod pretekstem upolowania zwierząt.
Potajemnie podaje kartkę blondynce z Jedynki i zaczynam używać leków na zadanych przez rudego ranach.
- Dostałaś prezent! - Gordon wygląda na bardzo zdziwionego.
- A co w tym dziwnego? - pytam marszcząc czoło. Na pewno jestem lepsza od niego, ciekawe, ile zostało mi kasy od sponsorów. Ból szybko ustaje, próbuje wstać, nadal trochę pobolewa, ale już dużo mniej. Jestem sprawna fizycznie, psychicznie trochę mniej, ale to zawsze coś. Spoglądam na sojuszniczkę, która kiwa głową i wprowadza plan w życie.
- Rose, skoro jesteś zdrowa to idź z Silver coś nam upolować - syczy szatyn z Jedynki, w głębi duszy mu dziękuje. - Dave, może pójdziesz z dziewczynami, w końcu mogą nie dać rady... - puszcza mu oczko i wiem o co chodzi. Nie obejdzie się bez walki. On też chce nas zabić. Silver wygląda na zdenerwowaną, ale chwyta dwie fiolki i we trójkę ruszamy przed siebie. Szybko oddalamy się od obozowiska sojuszników.
- Widzicie coś? - pytam robiąc sobie ''daszek'' z jednej ręki, żeby słońce nie raziło mnie tak mocno. Uznaje, że już czas go zabić. Umówiłam się z Jedynką, że ona będzie próbowała mu to wlać, a ja będę z nim walczyć. Chyba, że nie uda nam się zrobić tego od razu, to bronimy się, jak możemy. - Dave, spójrz na mnie - naiwny chłopak odwraca się w moją stronę. Blondynka łapie go mocno za szyję i zbliża ciecz do jego ust. Chłopak próbuje się od nas odsunąć, wie, że to jego marny koniec.
- Ładnie, to tak obgadywać sojuszników za ich plecami? - Syczę przez zaciśnięte zęby. Nagle otrzymuje cios z łokcia prosto w gardło. Na chwilę tracę oddech, jednak po chwili go odzyskuje i powracam do walki. Silver zadaje ciosy strzałą w różne części ciała naszego przeciwnika. To dziwne... Nie tak dawno był naszym sojusznikiem, a teraz próbujemy go zamordować. Ale on był skreślony już od drugiego dnia, czyli założenia naszej umowy. Ten, kto dawał mu duże szanse nie był normalny. Rzucam się na trybuta z mojego dystryktu rozcinając nożem jego polik. Na pewno pozostanie wielka blizna, pamiątka po tej pięknej walce. Nadwyrężam ranne ramię, mimo tych wszystkich leków nadal mnie to boli. W  końcu nie przestanie tak od razu. Myślę sobie, że nie mogę zginąć piątego dnia i unikam ataku szatyna. Oddalamy się od siebie. On ściska w ręku włócznię, ja mam w pogotowiu połyskujące noże, a Silver, gotowa wystrzelić, celuje w wroga.
- Się złożyło... - chichocze Dave. - Wszyscy chcemy się pozabijać! - on chyba oszalał. Mimo woli, również zaczynamy się śmiać. Po chwili uśmiechy rzędną i ponownie zaczynamy walkę. Chłopak kopie mnie w brzuch, przewracam się i turlam po górze. Kamienie wbijają mi się w ręce i nogi, ranią mnie. We włosach czuję piach, jeszcze długo ich nie umyję. Próbuje wstać, ale ciężar jaki leży na moich plecach jest zbyt wielki. Wolno odpycham kamyki chcąc, jak najszybciej pomóc Silver. W końcu jestem wolna, dobiegam na pole bitwy. Na ziemi leży Dave trzymający się za gardło. Z jego oczu, uszu, nosa i ust leje się czerwona ciecz. Z paznokci również, plami jasny piasek. Szybko i cicho powtarzam imię mojej sojuszniczki i w końcu ją odnajduje. Również leży na ziemi na wpół żywa. Przykucam koło niej, uśmiecha się do mnie, a w moich oczach pojawiają się łzy.
- R-rose... Zabiłyśmy go. Wlałyśmy mu truciznę - ledwo mówi, a jednak energiczna. Jak zawsze.
- Nie. To TY go zamordowałaś - odwzajemniam uśmiech. Niby taki dziwny temat, a, jednak z nią da się pośmiać.
- Zrobiłyśmy to razem - robi mi się ciepło w środku. - W mojej kieszeni... jest jeszcze jedna trucizna. Użyj jej, by zabić tego głupka, Gordona. Albo kogoś innego. Wygraj. - Rozbrzmiewa wystrzał z armatni. Jedynka nadal oddycha, a więc Dave już nie żyje. Jego rodzina właśnie straciła syna.
- Wiesz... ja zawsze ci zazdrościłam. Najlepszy wywiad, punktacja, byłaś najładniejsza. A ja nie jestem zbyt urodziwa i nie wypadłam najlepiej. No i dostałam osiem punktów...
- Ale to bardzo dużo! Ja wcale nie jestem taka idealna, jak ci się wydaje. Uwierz... Lubię cię, przyjaciółko.
- Ja ciebie też - Wystrzał armatni. Silver. Uśmiech zastyga na jej twarzy. Blond włosy, niczym wachlarz wokół jej głowy, leżą na ziemi. Mam ochotę wrzeszczeć, ile sił w płucach. Ale nie mogę. To arena. Tutaj jest inne prawo. Kto wyjdzie stąd żywy? Tylko ja. Dla Silver. Odgarniam brązowe włosy trawiąc wszystko co się stało. Pozostałym powiem, że Dave próbował nas zabić, a my się ratowałyśmy. To po części jest prawdą. Zabieram rzeczy martwych sojuszników, fiolkę od Silver chowam do lewej kieszeni spodni. Wracając do obozu, zauważam, jak poduszkowiec wyciąga puste szczypce, po czym je wznosi, ale już z towarem. Kolejni do kolekcji zmarłych osób, do płaczu ich rodzin. Połyskujące blond włosy sojuszniczki z Jedynki zauważyłabym wszędzie. Ale od teraz nie będę miała takiej okazji. Jest strasznie gorąco, czuję, że niedługo padnę z wycieńczenia. Nie wzięłam ze sobą z wody, oni też nie. Pewnie tak, jak ja, myśleli, że szybko wrócą. W końcu trochę dalej zauważam trzy postacie obserwujące teren. Jedna z nich wskazuje na mnie palcem i informuje o tym innych. Podbiegają, wspierają mnie i sadzają na kamieniu, obok namiotu. Mam sucho w gardle, nie mogę nawet przełknąć śliny. Próbuje pokazać, że chcę się napić i w końcu Carmen zaczyna rozumieć czego potrzebuje. Wlewam do ust całą butelkę wody, po czym opowiadam im o całym zdarzeniu w mojej wersji.
- Dziewczynę z swojego dystryktu? - syczy Oscar. - Wiedziałem, że jest jakiś fałszywy. Gordon, wiesz coś o tym? W końcu jesteście przyjaciółmi - mówi ironicznie i spogląda na uśmiechniętego od ucha do ucha szatyna z Jedynki. Najwyraźniej ten jest zadowolony ze śmierci Dave'a.
- Nie. Ale wiem, że cieszę się z jego śmierci. W końcu nie był taki dobry... - odpowiada między napadami śmiechu.
- Dostał więcej punktów od ciebie. I radził sobie lepiej... - Prawie wypluwam te słowa Gordonowi w twarz. Przeczuwam, że niedługo będzie wybuch kobiety z okresem. Powoli się ściemnia. Długo mnie nie było...
- Idź polować. Dzisiaj będzie dzień bez jedzenia, ale jutro coś zjemy... - Oscar grzebie w plecaku... - A... mamy jeszcze kilka paczek krakersów. Jutro coś upolujesz.
Zjadamy odpowiednią porcje i wpatrujemy się w niebo, czekając na twarze zmarłych. Wiem, co zobaczę, ale coś rozkazuje mi to obejrzeć.
Silver Jones, Dystrykt Pierwszy
Na tym zdjęciu wygląda naprawdę ładnie! Nie wiem, dlaczego uważała, że jest brzydka. Moim zdaniem jest bardzo urodziwą dziewczyną. A raczej... była. 
To jest śmierć - przejście od ''jest'' do ''był'' - Tris Prior, Niezgodna - Veronica Roth.
Dave Blaze, Dystrykt Drugi.
Z pewnością miał wielkie szanse na wygraną. Ale był fałszywy. Zupełnie tak, jak ja i Silver. To śmieszne... We trójkę chcieliśmy się zabić.
Najsmutniejszą rzeczą w zdradzie jest to, że nigdy nie pochodzi od twoich prawdziwych wrogów.
Na warcie staje Carmen, która posługuje się kastetami. Jest jedyną dziewczyną w sojuszu nie licząc mnie. Wchodzę do namiotu i momentalnie zasypiam.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jak widzicie, jest nowy rozdział :D Mam nadzieje, że się spodoba... Szczerze... żałuje, że zabiłem Silver i Dave'a. Polubiłem ich... No, ale cóż... Ktoś musiał zginąć, żeby inny mógł żyć. 
Dedykuje(ech, niech będzie życzenie Koledżanki) Niallowi Horanowi, którego zbytnio nie znam, ale wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. xD





sobota, 6 września 2014

Rozdział IX - Rudzi.

Ktoś szturcha moim ramieniem, więc otwieram oczy. To Silver, na której twarzy widnieje wielki uśmiech. Rzucam krótkie spojrzenie na śpiącą resztę, potem znowu na nią i wiem o co chodzi. Jest okazja na otrucie Dave'a. Mimo, że dopiero niedawno ustaliłyśmy nasz poboczny sojusz, czas na zabicie naszego sojusznika. Wychodzimy na zewnątrz, wyciągamy butelkę z wodą i wlewamy tam trochę trucizny. Z wyczekiwaniem obserwujemy, jak substancja miesza się z wodą i w końcu... zamienia się na fioletowy kolor. Plastik się wypala, więc odruchowo odsuwamy ręce. Tak, czy siak, skapnąłby się.
- Kurczę! - syczy moja sojuszniczka z Jedynki. - Wlejemy mu to siłą!
- Ale nie dzisiaj... Nasz król zasługuje na życie. Poza tym, nabiorą podejrzeń. Gdyby woda nie zafarbowała, uznaliby, że zrobił to ktoś inny. Ale głosy byłyby podzielone, więc daliby spokój - mówię półgłosem, gdy z namiotu wychodzi Gordon najwidoczniej niczego nie świadomy. Jego dni na arenie niedługo będą policzone. Osobiście tego dopilnuje. Panuje niezręczna cisza. Silver spogląda na mnie kątem oka dając znać, że można go otruć, ale ja kręcę głową, pokazując, że to nie czas. Aron wkurzyłby się, gdybym zabiła jego brata i trybuta zarazem. Ale nie oszukujmy się, oni nie mają zbyt dużych szans na wygraną. Chociaż z Silver się przeliczyłam, myślałam, że jest bardzo słaba, a tutaj radzi sobie całkiem dobrze. Z namiotu wychodzi reszta, a ja widzę trybuta z mojego dystryktu. On nie wie, że jeszcze dzisiaj albo jutro, jego żywot się skończy. Otrzepuje tyłek i proponuje sojusznikom upolowanie jakiegoś zwierzaka.
- Idź sama. Skoro jesteś taka idealna to na pewno sobie poradzisz - śmieje się Gordon, a mnie ogarnia wściekłość. Jednak odwracam się na pięcie i ruszam przed siebie informując, że będę za maksymalnie półtorej godziny. Po około dziesięciu minutach jestem z dala od moich sojuszników, którzy pewnie knują coś za moimi plecami. Pewnie każdy coś mówi za sobą, planuje, jak pozbyć się kolejnego przeciwnika. Tak, jak ja. Spoglądam na bezchmurne niebo, z którego spada srebrny pakunek. Wpada do mych rąk, czuję obciążenie, ale je otwieram. Kilka kawałków mięsa z liścikiem.
Wracaj i podziel się z nimi. Udawaj, że sama to zdobyłaś, wyrzuć opakowanie. Jesteś zbyt blisko przeciwnego sojuszu! Jest już dwunasta nad ranem... Odliczaj czas, to może ci się przydać.
***
- Długo nie wraca. Pójdę zobaczyć, czy nic jej się nie stało - decyduje. Ja wiem, że wszyscy sojuszniczki uważają mnie za wariatkę i może taka jestem, ale ja po prostu jestem sobą. Nie interesują mnie obelgi innych. Jestem Carmen Levine, trybutka z Czwartego Dystryktu. A, dlaczego martwi mnie los Rosaliny? Zdążyłam ją polubić, kiedy zobaczyłam, jak się zgłaszała, myślałam, że jest pustą zawodowczynią. Okazała się być naprawdę miła. 
- Nie idź! - protestuje Gordon, który jej nienawidzi. Ignoruje go, biorę kastet i plecak, po czym ruszam przed siebie przeszukując góry i inne takie. Żadnego śladu szatynki. Słyszę śmiech, więc biegnę w tamtą stronę. 
***
Nie zdążam się odwrócić, gdy przede mną pojawiają się dwie rudowłose osoby. Bliźniacy z Jedenastego Dystryktu uśmiechają się szyderczo, trzymając bronie w ręku.
- Proszę, proszę. Księżniczka z Dwójki... sama?  - śmieje się Cara. I rzeczywiście, nie ma przy mnie nikogo, kto mógłby mi pomóc w walce. Tak na pewno zginę, oni są bardzo wysportowani, jak na swój dystrykt. 
- Ona nie jest sama! - słyszę głos Carmen za swoimi plecami. Staje bliżej mnie i patrzy pogardliwie na dwójkę lekko zaskoczonych ludzi. Rudy przecina powietrze sierpem nie zdając sobie sprawy, że nic nam nie robi. Rzucam w jego stronę nożem, jednakże on odrzuca strzał swoją bronią. Jestem zaskoczona z takiego obrotu spraw. Kątem oka dostrzegam, jak moja sojuszniczka z Czwartego Dystryktu zawzięcie walczy z Carą. Odbijają ciosy, rzucają w siebie czym popadnie. Chłopak lekko rani mnie w rękę, ale ja nie pozostaje mu dłużna i wbijam ostrze w jego zgięcie kolana. Syczy z bólu, szuka czegoś do złapania, ale upada na twardy grunt. Siadam na nim wyciągając najdłuższy nóż.
- Ostatnie słowa? - pytam z ironią w głosie. Ktoś krzyczy ''NIEEEE!'' i odrzuca mnie do tyłu tnąc lewą rękę na oślep. Ból przeszywa ją całą, nie mam siły nią ruszyć. Carmen ciągnie Carę za włosy i lekko rozcina jej policzek. Krople krwi ciekną z naszych ran. Jest taka szkarłatna, płynna... Wzrokiem odszukuje Rudego, ale widzę tylko czerwoną plamę. I wtedy ktoś mocno kopie mnie w plecy. Na chwilę tracę oddech, mam mroczki przed oczami. Czuję ból w okolicach brzucha. Widzę krew cieknącą z mojej twarzy. Nie mogę się ogarnąć, ktoś cały czas mnie bije. Czuję, że zaraz po mnie, zginę na arenie. W czwartym dniu. Jako słaba i głupia Rose. Ta, która zawiodła wiele osób. Nie! Nie mogę się teraz poddać! Ledwo podcinam nogi przeciwnika, wstaję i unieruchamiam go wbijając cztery noże w jego ręce i nogi.
- Robbie! - słyszę rozpaczliwy głos jego bliźniaczki.
- A więc tak masz na imię? - staram się, żeby zabrzmiało to lekceważąco, ale to chyba się nie udaje. Wbijam nóż w jego prawe oko, które powoli wypływa. Krew tryska na wszystkie strony, zasłania mi widok. Krzyk Cary jest tak głośny, że chyba wszyscy trybuci to słyszą. Zaczynam ciąć przeciwnika na oślep, a kiedy oglądam swoje dzieło nie da się go rozpoznać. Nie ma obu uszu, szkarłatna ciecz wylewa się z pustego miejsca. Górna część jego stroju... a właściwie jej pozostałości leżą na ziemi. Słyszę bieg, nawoływania sojuszników Cary i inne takie podobne odgłosy. Unoszę ostrze i zatapiam je w sercu Robbi'ego. Słychać wystrzał armatni obwieszczający jego śmierć, opadam bezwładnie na kolana. Cierpię. Ból jest tak wielki. Dodatkowo stałam się potworem bez uczuć. Zabiłam go śmiercią bardzo bolesną. Carmen lekko szturcha moim ramieniem, więc cicho syczę.
- Przepraszam. Ale musimy iść, zaraz będą tutaj sojusznicy Cary, która uciekła - ale ja milczę. Jej głos jest coraz bardziej rozpaczliwy. - Proszę, nie możemy zginąć tak szybko. Jeśli zostaniemy, to już po nas. Są coraz bliżej. Niechętnie kiwam głową i pozwalam się wziąć pod ramię. Ruszamy prosto do naszego obozowiska uciekając przed przeciwnym sojuszem. Nie dam rady, jestem zmęczona, zginę. Jestem łatwym celem.
- Zostaw mnie tutaj - proszę sojuszniczkę, ale on stanowczo odmawia. Po dwóch godzinach ciężkiej wędrówki, docieramy na miejsce. Kiedy nas zauważają, od razu biegną z pomocą. Tylko naburmuszony Gordon stoi i kopie kruche kamienie. Opadam bezwładnie na ziemię. Ostatnie co słyszę to przerażony głos Silver.
- Dajcie apteczkę!
***
Otwieram oczy, leżę pod ciemnym, gołym niebem.  Moje rany są opatrzone, obandażowane. Próbuje wstać, jednak to wszystko mnie za bardzo boli. Zaczyna grać hymn panem i na niebie pojawiają się twarze zmarłych.

Robbie Stewart, Trybut z Jedenastego Dystryktu.
Zabiłam go torturując. Miał kochającą rodzinę, siostrę. To dzięki niemu mam te wszystkie rany. W końcu hymn przestaje grać.
- A właśnie, Rose, upolowałaś coś? - z zamyśleń wyrywa mnie drwiący głos Gordona. Do głowy wpada mi prezent od mentora i od razu wyciągam z pojemnego plecaka kawały mięsa. Mina chłopaka jest bezcenna!
Po zjedzeniu i wypiciu odpowiednich porcji, zasypiamy. A raczej wszyscy oprócz mnie i Gordona. Jestem w takim stanie, że Gordon zabiłby mnie w kilka sekund i skończyłby bez żadnych zadrapań. 

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Rozdział krótki, ale szybko XD Miały być dwa dni tak jak chciała Nieoficjalna, ale zaraz idę, więc na razie tyle. Niedługo następny, bo już mam pomysłów sporo! Szkoda mi zabijać te osoby :_: Ale trzeba...

piątek, 5 września 2014

Rozdział VIII - Zmiech.

Dzień czwarty Igrzysk. Niewiarygodne, jak to szybko mija... Teraz podróżujemy przez ciężki, nierówny teren. Szukamy osób do zabicia, w końcu wczoraj w ogóle nie było trupów, musimy zaspokoić pragnienie Kapitolińczyków.
- Jak myślicie... Mam szansę u Katlyn? Gdybym ją jakoś... ee... rozkochał, to może, by nas nie ruszyła... - odzywa się po dłuższej ciszy Oscar, a my wybuchamy śmiechem.
- Tam nikogo nie ma. Nie zdziwię się jeśli jesteśmy blisko końca areny - narzeka Dave, a większość z nas kiwa głową. Tylko Oscar, pomysłodawca, wydaje się być niezadowolony z tej aprobaty, ale w końcu i on przytakuje. Przez całą drogę powrotną do jeziora nikt z nas się nie odzywa. Dopiero Silver, już na miejscu, szepcze nam, że jakaś dziewczyna nabiera sobie wodę. Od razu zwracamy głowy w tamtą stronę i rzeczywiście widzimy uciekającą trybutkę. Staramy się ją dogonić, jednak jest już za późno, znika za górami. Gordon przeklina głośno, a ja patrzę na niego z politowaniem.
- Daj spokój. Kapitolińczycy pewnie i tak nie chcą krwi, a kolejne śmierci prowadzą do szybszego rozwiązania sojuszu. - Słońce razi mnie w oczy, więc muszę je mrużyć, żeby kogokolwiek zobaczyć.
- Nie rządź się! Nie jesteś liderką, idiotko! - odgryza się, a ja parskam śmiechem.
- A ty niby jesteś? Bo mi się zdaje, że nie, więc się zamknij z łaski swojej!
Reszta przygląda się naszej kłótni już z kilka minut. Ostra wymiana zdań, ale nie walka. Żeby go zabić muszę jeszcze trochę poczekać. W końcu nie chcę zostać zamordowana przez cały sojusz jeśli odbiorą to jako zdradę.
- Dajcie spokój! - przerywa nam Oscar. - Rose, nie uważaj się za najlepszą, a ty Gordon trochę opanuj agresje.
Niebezpiecznie poruszam wargami. Wkurzył mnie!
Podchodzimy do jeziora, a ja nagle czuję wielką potrzebę popływania w nim. Krople potu spływają po mojej twarzy, już powoli nie daje rady. Muszę jakoś powstrzymać to wielkie ciepło, które może mnie zabić. Chyba wolałabym, gdyby było zimno. Odchodzę kawałek, rozbieram się do bielizny i wskakuje do wody. Od razu nurkuje mając nadzieje, że Aron nie wkurzy się moim zachowaniem. W końcu teraz oglądają mnie wszyscy chłopcy z Panem. Woda jest tak przejrzysta, że widzę wszystko doskonale. Wynurzam się chlapiąc wodą na wszystkie strony. Od razu robi mi się przyjemniej. Jest idealnie! Wypływam na większą głębokość. Czując, że tracę grunt pod nogami, nurkuje. Nagle słyszę przeraźliwy krzyk, więc odwracam się w tamtą stronę i widzę Silver i Carmen wykrzykujące jakieś słowa. Jestem zbyt daleko, żeby je usłyszeć. Wskazują na mnie i... Ych, nic nie rozumiem. Na twarzy Gordona widnieje drwiący uśmiech, zbiera mi się na wymioty. Powoli zaczynam rozumieć. Coś za mną jest. Niepewnie odwracam się, widok mnie przeraża. Olbrzymi krokodyl płynie w moją stronę. Kiedy pierwszy raz tu pływałam, nie było go tu. Może został zbudzony? Och, nad czym ty myślisz Rose! Płynę w stronę swoich sojuszników, jednakże czuję, że to mój głupi koniec. Słyszę plusk, ktoś łapie mnie w pasie i zanosi na sam brzeg. Zmiech, bo któż inny to może być, otwiera paszczę, w którą wbija się strzała blondynki z Pierwszego. Syczy z bólu, a my w końcu jesteśmy bezpieczni. Dziękuje moim wybawcom, rzucam groźne spojrzenie Gordonowi i siadam na ziemi susząc się. Kiedy jestem całkowicie sucha, zakładam swoje ubrania i siadam obok Silver.
- Dlaczego się zgłosiłaś? - pyta niespodziewanie, a mnie to lekko zaskakuje.
- Bo byłam głupia - spuszczam wzrok.
- Ja tego nie zrobiłam, bo mam chorą siostrę. Zespół downa. Ludzie, którzy sobie z tego żartują, denerwują mnie. Oni też są ludźmi, mają uczucia - tłumaczy, a mi się robi smutno. Zgadzam się z nią całkowicie. Każdy jest tak samo wart. Znowu ktoś nie zgłosił się, bo ma dla kogo żyć, a ja też i się zgłosiłam.
- Współczuje - mówię, bo nie mogę nic więcej wykrztusić.
Powoli się ściemnia. Na niebie pojawia się godło Panem, ale żadnych twarzy trybutów. Silver bierze wartę, a my zasypiamy. Tak mija trzeci dzień.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Witam! Rozdział bardzo krótki, ale, jak widzicie nikt nie ginął, więc nie chciałem przedłużać. Na następny mam dużo pomysłów i pojawi się on szybko!
Szablon wykonany przez Lady Spark