- Kurczę! - syczy moja sojuszniczka z Jedynki. - Wlejemy mu to siłą!
- Ale nie dzisiaj... Nasz król zasługuje na życie. Poza tym, nabiorą podejrzeń. Gdyby woda nie zafarbowała, uznaliby, że zrobił to ktoś inny. Ale głosy byłyby podzielone, więc daliby spokój - mówię półgłosem, gdy z namiotu wychodzi Gordon najwidoczniej niczego nie świadomy. Jego dni na arenie niedługo będą policzone. Osobiście tego dopilnuje. Panuje niezręczna cisza. Silver spogląda na mnie kątem oka dając znać, że można go otruć, ale ja kręcę głową, pokazując, że to nie czas. Aron wkurzyłby się, gdybym zabiła jego brata i trybuta zarazem. Ale nie oszukujmy się, oni nie mają zbyt dużych szans na wygraną. Chociaż z Silver się przeliczyłam, myślałam, że jest bardzo słaba, a tutaj radzi sobie całkiem dobrze. Z namiotu wychodzi reszta, a ja widzę trybuta z mojego dystryktu. On nie wie, że jeszcze dzisiaj albo jutro, jego żywot się skończy. Otrzepuje tyłek i proponuje sojusznikom upolowanie jakiegoś zwierzaka.
- Idź sama. Skoro jesteś taka idealna to na pewno sobie poradzisz - śmieje się Gordon, a mnie ogarnia wściekłość. Jednak odwracam się na pięcie i ruszam przed siebie informując, że będę za maksymalnie półtorej godziny. Po około dziesięciu minutach jestem z dala od moich sojuszników, którzy pewnie knują coś za moimi plecami. Pewnie każdy coś mówi za sobą, planuje, jak pozbyć się kolejnego przeciwnika. Tak, jak ja. Spoglądam na bezchmurne niebo, z którego spada srebrny pakunek. Wpada do mych rąk, czuję obciążenie, ale je otwieram. Kilka kawałków mięsa z liścikiem.
Wracaj i podziel się z nimi. Udawaj, że sama to zdobyłaś, wyrzuć opakowanie. Jesteś zbyt blisko przeciwnego sojuszu! Jest już dwunasta nad ranem... Odliczaj czas, to może ci się przydać.
- Idź sama. Skoro jesteś taka idealna to na pewno sobie poradzisz - śmieje się Gordon, a mnie ogarnia wściekłość. Jednak odwracam się na pięcie i ruszam przed siebie informując, że będę za maksymalnie półtorej godziny. Po około dziesięciu minutach jestem z dala od moich sojuszników, którzy pewnie knują coś za moimi plecami. Pewnie każdy coś mówi za sobą, planuje, jak pozbyć się kolejnego przeciwnika. Tak, jak ja. Spoglądam na bezchmurne niebo, z którego spada srebrny pakunek. Wpada do mych rąk, czuję obciążenie, ale je otwieram. Kilka kawałków mięsa z liścikiem.
Wracaj i podziel się z nimi. Udawaj, że sama to zdobyłaś, wyrzuć opakowanie. Jesteś zbyt blisko przeciwnego sojuszu! Jest już dwunasta nad ranem... Odliczaj czas, to może ci się przydać.
***
- Długo nie wraca. Pójdę zobaczyć, czy nic jej się nie stało - decyduje. Ja wiem, że wszyscy sojuszniczki uważają mnie za wariatkę i może taka jestem, ale ja po prostu jestem sobą. Nie interesują mnie obelgi innych. Jestem Carmen Levine, trybutka z Czwartego Dystryktu. A, dlaczego martwi mnie los Rosaliny? Zdążyłam ją polubić, kiedy zobaczyłam, jak się zgłaszała, myślałam, że jest pustą zawodowczynią. Okazała się być naprawdę miła.
- Nie idź! - protestuje Gordon, który jej nienawidzi. Ignoruje go, biorę kastet i plecak, po czym ruszam przed siebie przeszukując góry i inne takie. Żadnego śladu szatynki. Słyszę śmiech, więc biegnę w tamtą stronę.
***
Nie zdążam się odwrócić, gdy przede mną pojawiają się dwie rudowłose osoby. Bliźniacy z Jedenastego Dystryktu uśmiechają się szyderczo, trzymając bronie w ręku.
- Proszę, proszę. Księżniczka z Dwójki... sama? - śmieje się Cara. I rzeczywiście, nie ma przy mnie nikogo, kto mógłby mi pomóc w walce. Tak na pewno zginę, oni są bardzo wysportowani, jak na swój dystrykt.
- Ona nie jest sama! - słyszę głos Carmen za swoimi plecami. Staje bliżej mnie i patrzy pogardliwie na dwójkę lekko zaskoczonych ludzi. Rudy przecina powietrze sierpem nie zdając sobie sprawy, że nic nam nie robi. Rzucam w jego stronę nożem, jednakże on odrzuca strzał swoją bronią. Jestem zaskoczona z takiego obrotu spraw. Kątem oka dostrzegam, jak moja sojuszniczka z Czwartego Dystryktu zawzięcie walczy z Carą. Odbijają ciosy, rzucają w siebie czym popadnie. Chłopak lekko rani mnie w rękę, ale ja nie pozostaje mu dłużna i wbijam ostrze w jego zgięcie kolana. Syczy z bólu, szuka czegoś do złapania, ale upada na twardy grunt. Siadam na nim wyciągając najdłuższy nóż.
- Ostatnie słowa? - pytam z ironią w głosie. Ktoś krzyczy ''NIEEEE!'' i odrzuca mnie do tyłu tnąc lewą rękę na oślep. Ból przeszywa ją całą, nie mam siły nią ruszyć. Carmen ciągnie Carę za włosy i lekko rozcina jej policzek. Krople krwi ciekną z naszych ran. Jest taka szkarłatna, płynna... Wzrokiem odszukuje Rudego, ale widzę tylko czerwoną plamę. I wtedy ktoś mocno kopie mnie w plecy. Na chwilę tracę oddech, mam mroczki przed oczami. Czuję ból w okolicach brzucha. Widzę krew cieknącą z mojej twarzy. Nie mogę się ogarnąć, ktoś cały czas mnie bije. Czuję, że zaraz po mnie, zginę na arenie. W czwartym dniu. Jako słaba i głupia Rose. Ta, która zawiodła wiele osób. Nie! Nie mogę się teraz poddać! Ledwo podcinam nogi przeciwnika, wstaję i unieruchamiam go wbijając cztery noże w jego ręce i nogi.
- Robbie! - słyszę rozpaczliwy głos jego bliźniaczki.
- A więc tak masz na imię? - staram się, żeby zabrzmiało to lekceważąco, ale to chyba się nie udaje. Wbijam nóż w jego prawe oko, które powoli wypływa. Krew tryska na wszystkie strony, zasłania mi widok. Krzyk Cary jest tak głośny, że chyba wszyscy trybuci to słyszą. Zaczynam ciąć przeciwnika na oślep, a kiedy oglądam swoje dzieło nie da się go rozpoznać. Nie ma obu uszu, szkarłatna ciecz wylewa się z pustego miejsca. Górna część jego stroju... a właściwie jej pozostałości leżą na ziemi. Słyszę bieg, nawoływania sojuszników Cary i inne takie podobne odgłosy. Unoszę ostrze i zatapiam je w sercu Robbi'ego. Słychać wystrzał armatni obwieszczający jego śmierć, opadam bezwładnie na kolana. Cierpię. Ból jest tak wielki. Dodatkowo stałam się potworem bez uczuć. Zabiłam go śmiercią bardzo bolesną. Carmen lekko szturcha moim ramieniem, więc cicho syczę.
- Przepraszam. Ale musimy iść, zaraz będą tutaj sojusznicy Cary, która uciekła - ale ja milczę. Jej głos jest coraz bardziej rozpaczliwy. - Proszę, nie możemy zginąć tak szybko. Jeśli zostaniemy, to już po nas. Są coraz bliżej. Niechętnie kiwam głową i pozwalam się wziąć pod ramię. Ruszamy prosto do naszego obozowiska uciekając przed przeciwnym sojuszem. Nie dam rady, jestem zmęczona, zginę. Jestem łatwym celem.
- Zostaw mnie tutaj - proszę sojuszniczkę, ale on stanowczo odmawia. Po dwóch godzinach ciężkiej wędrówki, docieramy na miejsce. Kiedy nas zauważają, od razu biegną z pomocą. Tylko naburmuszony Gordon stoi i kopie kruche kamienie. Opadam bezwładnie na ziemię. Ostatnie co słyszę to przerażony głos Silver.
- Dajcie apteczkę!
- Robbie! - słyszę rozpaczliwy głos jego bliźniaczki.
- A więc tak masz na imię? - staram się, żeby zabrzmiało to lekceważąco, ale to chyba się nie udaje. Wbijam nóż w jego prawe oko, które powoli wypływa. Krew tryska na wszystkie strony, zasłania mi widok. Krzyk Cary jest tak głośny, że chyba wszyscy trybuci to słyszą. Zaczynam ciąć przeciwnika na oślep, a kiedy oglądam swoje dzieło nie da się go rozpoznać. Nie ma obu uszu, szkarłatna ciecz wylewa się z pustego miejsca. Górna część jego stroju... a właściwie jej pozostałości leżą na ziemi. Słyszę bieg, nawoływania sojuszników Cary i inne takie podobne odgłosy. Unoszę ostrze i zatapiam je w sercu Robbi'ego. Słychać wystrzał armatni obwieszczający jego śmierć, opadam bezwładnie na kolana. Cierpię. Ból jest tak wielki. Dodatkowo stałam się potworem bez uczuć. Zabiłam go śmiercią bardzo bolesną. Carmen lekko szturcha moim ramieniem, więc cicho syczę.
- Przepraszam. Ale musimy iść, zaraz będą tutaj sojusznicy Cary, która uciekła - ale ja milczę. Jej głos jest coraz bardziej rozpaczliwy. - Proszę, nie możemy zginąć tak szybko. Jeśli zostaniemy, to już po nas. Są coraz bliżej. Niechętnie kiwam głową i pozwalam się wziąć pod ramię. Ruszamy prosto do naszego obozowiska uciekając przed przeciwnym sojuszem. Nie dam rady, jestem zmęczona, zginę. Jestem łatwym celem.
- Zostaw mnie tutaj - proszę sojuszniczkę, ale on stanowczo odmawia. Po dwóch godzinach ciężkiej wędrówki, docieramy na miejsce. Kiedy nas zauważają, od razu biegną z pomocą. Tylko naburmuszony Gordon stoi i kopie kruche kamienie. Opadam bezwładnie na ziemię. Ostatnie co słyszę to przerażony głos Silver.
- Dajcie apteczkę!
***
Otwieram oczy, leżę pod ciemnym, gołym niebem. Moje rany są opatrzone, obandażowane. Próbuje wstać, jednak to wszystko mnie za bardzo boli. Zaczyna grać hymn panem i na niebie pojawiają się twarze zmarłych.
Robbie Stewart, Trybut z Jedenastego Dystryktu.
Zabiłam go torturując. Miał kochającą rodzinę, siostrę. To dzięki niemu mam te wszystkie rany. W końcu hymn przestaje grać.
- A właśnie, Rose, upolowałaś coś? - z zamyśleń wyrywa mnie drwiący głos Gordona. Do głowy wpada mi prezent od mentora i od razu wyciągam z pojemnego plecaka kawały mięsa. Mina chłopaka jest bezcenna!
Po zjedzeniu i wypiciu odpowiednich porcji, zasypiamy. A raczej wszyscy oprócz mnie i Gordona. Jestem w takim stanie, że Gordon zabiłby mnie w kilka sekund i skończyłby bez żadnych zadrapań.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Rozdział krótki, ale szybko XD Miały być dwa dni tak jak chciała Nieoficjalna, ale zaraz idę, więc na razie tyle. Niedługo następny, bo już mam pomysłów sporo! Szkoda mi zabijać te osoby :_: Ale trzeba...
Rozdział dobry. Świetnie opisałeś walkę z rodzeństwem. Rose była taka brutalna, jak to powiedziała "potworem". Masakra. Jak można tak kogoś zabić? To szokujące co igrzyska robią z ludźmi, chęć przetrwania itd. *wzdycha*
OdpowiedzUsuńGordon jest wkurzający. Traktuje Rose jakby była najsłabsza z nich wszystkich. Jest okropny. ><
No i Ed zginął. ;-; Ech... życie jest okrutne. Przynajmniej nie utknął w ścianie. >.>
To ja pozdrawiam i weny! xx
Rudzi <3 uwielbiam cię za ten tytuł
OdpowiedzUsuńOgólnie rozdział bardzo mi się podoba, Gordon grrr. Ed zginął szkoda -_-
Pozddrawiam i weny!
Znam ten ból ;-; przywiązanie ;---;. Oby wygrał Gordon ! (Ale napewno wygra Rose ;-; szmaciura z niej) Se ja zmęczony piszę krótki bo chyba złapałem choróbsko ;-;. .
OdpowiedzUsuńBajo ;D