środa, 26 listopada 2014

Rozdział XVI - Dzień Rozmyśleń.

Zaczyna uciekać, a ja go gonić. Boby ma przewagę - gdy go zauważyłam był bardzo daleko, ale dzięki swojej masie jest powolny i raczej nikomu nie ucieknie. Zza pasa wyciągam połyskujący w świetle słońca nóż, by w każdej chwili móc nim rzucić i zlikwidować cel. Działam, jak robot wychowany przez Kapitol. Robię to co chcą - zabijam. Chciałabym od tego uciec - nie mogę. Jestem w pułapce, z której nie da się wyjść. W pułapce, która się zamyka, która niedługo mnie zniszczy. Kiedy jestem wystarczająco blisko przeciwnika, rzucam nożem w jego plecy. Ten zwalnia, zatrzymuje się, po czym upada na ostre kamienie. Jego głowę przebija jakiś zaostrzony głaz i już po chwili słyszę wystrzał armatni obwieszczający śmierć trybuta z Trójki. Wyciągam nóż z martwego i już mam wyryć na jego policzku dwójkę, gdy powracam dawna ja. Ta uśmiechnięta i dobra dla innych. Odchodzę - znudzona i zmęczona.
Gordon, ja, Oscar, Candy. Została nas zaledwie garstka - czwórka młodych ludzi, którzy walczą o powrót do domu. O życie, które już nigdy nie będzie takie samo.
Z plecaka wyciągam jego zdjęcie. Z rezygnacją patrzę w przestrzeń. Mogę do niego już nigdy nie wrócić, wszyscy to wiedzą.
***
Na tegorocznych Igrzyskach walczyć będzie moja koleżanka - Trixie. Przyjaźnimy się od dziecka i nie chcę jej stracić. Jednak tak wybrała głupia, a tak wiele znacząca karteczka.
Trybuci wjeżdżają na arenę. Tegoroczna jest śnieżna - wszędzie są warstwy śniegu. Ruszają. Trixie ma sojusz z innymi zawodowcami, więc ma dużo większe szanse na zwycięstwo. Dziewczyna chwyta krótki miecz i przebija nim ciało dwunastolatki z szóstki. Krew tryska na jej twarz, a mi robi się szkoda tej dziewczynki. Jednak Trixie jest ważniejsza i muszę na nią stawiać. Koleżanka jest bardzo wredna dla swoich przeciwników, nie ma litości. Jakiś czternastolatek z Szóstki, chwyta swoją dziewczynę w tym samym wieku i z tego samego dystryktu i zaczyna z nią uciekać, jak najdalej od rzezi. Gdy chwytają dwa plecaki i dwa małe noże, dziewczyna z Jedynki podrzuca Trixie dwa lśniące noże, którymi Trix rzuca i trafia idealnie - w dwie głowy zakochanych. Dziewczyny pokazują sobie, że wszytko w porządku i walczą dalej. Chłopak z Czwartego dystryktu, najsłabszy zawodowiec, dwunastolatek, chowa się między skrzyniami. Starsza koleżanka z jego dystryktu, chwyta go za chabety i rzuca pod Róg Obfitości. Walka słabnie, jednak kilka osób próbuje jeszcze zaopatrzyć się w potrzebne do przeżycia rzeczy.
- Dan, co mam z nim zrobić?! - krzyczy. - Nie chce zabijać i chowa się między skrzyniami!
- Zabij. Po co nam on! - syczy chłopak z Jedynki.
- Nie... Damy go na pożarcie potworom w razie czego. - dodaje dziewczyna z Pierwszego.
- Zgadzam się z Peterem. - wtrąca Trixie.
- |Pierwsza i ostatnia opcja! - odpowiada chłopak z Dwójki.
W następnej chwili na arenie roznosi się wielki krzyk i chłopak zostaje dźgnięty w serce. Nożem. 
***
Ja wiem, że nie dam sobie z nimi rady. Oscar i Gordon są zbyt silni, a Rose jest szybka i wysportowana. Perfekcyjnie rzuca nożami - nigdy nie chybi. Obserwowałam ich przez jakiś czas. Naprawdę szkoda mi jej. Straciła najlepszą przyjaciółkę - tą blondynkę z Jedynki. Związuje włosy w dwa, krótkie warkocze i chwytam jabłko, które dostałam z plecaka na uczcie. Na kartce było napisane, że jest one zatrute, więc mogę je do jakiegoś celu wykorzystać. W Dystrykcie Dwunastym czeka na mnie moja młodsza siostra oraz tata. Mama została zabita przez Strażnika Pokoju podczas ratowania jakiegoś chłopca, który otrzymał karę chłosty. Chciała temu zaprzeczyć, więc stanęła między strażnikiem, a dziesięciolatkiem i sama otrzymała kilka ciosów batem w głowę. Zmarła na skutek zadanych obrażeń. Zginęła, jak prawdziwa bohaterka.
A ja chcę być razem z nią. Więc niech ta chwila nastanie teraz. Nie chcę, żeby zabił mnie inny trybut - co jest nieuniknione. Chyba, że zabiję się sama. 
Chwytam zatruty owoc, Po chwili czuję silne zawroty głowy. Łapię się za czoło, upadam na ziemię. Z moich ust wydobywa się piana. Trzęsę się. Oczy same mi się zamykają. Czuję potworny ból. A następnie odchodzę na zawsze. To koniec. Umieram.
***
Powietrze przeszywa głośny wystrzał armatni. Kto tym razem? Gordon, Oscar, czy Dwunastka? Moje serce przyśpiesza. Czuję, że już niedługo ta gra się zakończy. Nie ma na co czekać. Czas wyruszyć w podróż. I wtedy rozbrzmiewa głos Doloroesa Dodermana.
- Gratuluje finałowej Trójce! Wiemy, że już wszyscy mają tego dość... Dzisiejszy dzień jest bardzo ekscytujący. Tak niedawno była uczta, w której zginęły dwie, silne przeciwniczki, a teraz zmarły kolejne dwie osoby. Zapraszamy was pod Róg Obfitości - tam wszystko się rozegra.
***
Rok temu, dziewczyna urodziła mi syna. Rodzice byli zdenerwowani, że w tak młodym wieku zostałem ojcem. Też nie byłem tym zadowolony, ale bardzo pokochałem naszego Kyle'a. Bo tak go nazwaliśmy. Jest moim synkiem, bardzo go kocham. Jedynie dla niego pragnę wrócić. Matka to dziwka, która się puszcza. A ja pokochałem Carmen, którą straciłem tak szybko. Dopiero co się poznaliśmy, a ona już umarła...
***
Ruszam do Rogu Obfitości. Mam nadzieje, że spotkam tam tą głupią Rose samą, a nie z tym głupkiem, Oscarem, czy Bobym. Mam nadzieje, że Dwójka przeżyła - chcę się na niej wyżyć. A Oscar? Mi on obojętny. Jestem Gordon i dam radę każdemu.
***
Kiedy wchodzę pod lśniący Róg Obfitości, zaczynam wypatrywać przeciwników. Długo na Gordona nie czekam. Chłopak rozgląda się po otoczeniu, szuka mnie. Gdy tylko odwraca się do mnie plecami, rzucam się na niego i dźgam go w prawy bark. Chłopak łapie się za ranę i w tej chwili kopię go w brzuch. Następnie próbuje poderżnąć mu gardło, jednak z nim nie jest tak łatwo. Gordon przebija moje ramię, z którego cieknie krew, jednak takie rany na mnie nie działają.
- Witaj, Rosalie. Znowu się spotykamy. Powiem ci szczerze, że od początku zerwania naszego sojuszu ciebie szukam. Myślałem, że może wyślą, ciebie, tą słabą Dwójkę, na polowanie, a ty się mi napatoczysz i będę mógł cię szybko i sprawnie zabić. A ty tak znienacka wyskakujesz. Nieładnie... Niegrzeczna - śmieje się i czuję, że cała się gotuje.
- Zamknij się. Sam jesteś słaby. Myślisz, że do niego wrócisz, gdy już jesteś skończony. Zaraz zginiesz i już nigdy nie ujrzysz światła dziennego! 
- Haha! Jesteś bardzo śmieszna... - pozwalam mu kontynuować jego mowę. Oboje krążymy w kółko, więc mogę szybko i łatwo rzucić w niego nożem. I kto wie - może nawet zabić. Ale nie... To nie będzie takie proste. Przecież to jeden z najsilniejszych przeciwników. Najlepsza trójka. Zabijaliśmy i dzięki temu przeżyliśmy. A teraz spróbuje przeżyć jako jedyna. Muszę. Dla niego. Nagle słyszymy bieg i już wiemy, że zaraz przybędzie kolejny trybut. To na pewno nie jest Dwunastka - jest zbyt słaba i inteligentna, żeby puścić się do walki, w której na pewno zginie. Boby'ego zabiłam, więc to musi być Oscar. Żyje. Wtedy rzucam nożem w nogę swojego przeciwnika. Ten szybko przydusza mnie do ściany, nawet nie daje szansy na reakcje i wtedy orientuje się, że w moim sercu tkwi jego miecz. W następnej chwili ten pada na ziemię. Bez głowy, która turla się i wpada do wody barwiąc ją na czerwono. Słychać natychmiastowy wystrzał armatni obwieszczający jego śmierć. Przede mną pojawia się zdyszany i ubrudzony krwią Gordona - Oscar. Trybut z Czwartego Dystryktu patrzy prosto w moje oczy. Po chwili mówi zrezygnowany.
- Obiecałem, że spotkamy się w finale. Ty mi też to obiecałaś. I dotrzymałaś swojej obietnicy. Jesteś naprawdę dobrą przyjaciółką. Chciałbym powiedzieć... Że to ja pomogłem ci przeżyć, gdy nie miałaś co jeść i pić... Przykro mi, że to tak się skończyło. Że nie możesz do niego wrócić. Ale ja też mam dla kogo... Przepraszam - mówi szybko. Czyli to on.
- Dz-dziękuje... - bełkoczę. - Z-za w-wszystko. P-pozdrów g-go... o-odemnie... P-powidz A-aronowi, że go ko-kocham. Dobrze, przyjacielu?
- Dobrze. Dobrze, przyjaciółko - To ostatnie słowa, które słyszę. Wtedy powieki same opadają, a ja odchodzę na zawsze. Zawiodłam wszystkich. Przyjaciół, rodzinę, Arona i... dzieciaka. Który pewnie umrze razem ze mną. Przynajmniej będziemy na górze razem. Na zawsze.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
No... To już koniec. Mimo, że blog ma bardzo, bardzo słabe statystyki to dziękuje.
Dziękuje Paulli i Kole Dżance. Za komentowanie, za to, że żyją. :P Może, gdybym bardziej zaangażował się w pisanie jego to byłoby
więcej komentujących. Ale i tak jestem dumny. Cóż. To koniec...
Inne blogi:
http://walka-o-sprawiedliwosc.blogspot.com/ - Niezgodna
http://cwiercwieczeposkromienia1.blogspot.com/ - blog o Aronie.

sobota, 22 listopada 2014

Rozdział XV - Uczta

Wymiotuje po raz kolejny. To właśnie obudziło mnie o tej godzinie. Księżyc mocno świeci. Czuję się naprawdę słabo, oby nie złapało mnie w czasie walki. Czy to dziecko jeszcze żyje? Po tylu ciosach w brzuch, które zadali mi przeciwnicy? Ja chcę, żeby ono żyło. Nie zawiniło mi niczym. Nikomu nie zawiniło. To nie jego wina. A jeżeli zginę to zginie i ono. Chyba, że Kapitol wymyślił jakąś technologię, która potrafiłaby go uratować.
Gordon, ja, Boby, Oscar, Katlyn, Cara, Katlyn, Dwunastka. Zostało nas siedmiu, a jest dwunasty dzień Igrzysk. Ile jeszcze to potrwa? Czy Kapitol zagoni nas do walki? Kiedy?
Moja odpowiedź nadchodzi bardzo szybko. Doloroes Doderman podaje najważniejszą informacje.
- Trybuci! Gratuluje wam przetrwania do dnia dwunastego! Przepraszamy, że budzimy was teraz, w nocy, kiedy możecie wypoczywać, jednak o wschodzie słońca musicie stawić się przy Rogu Obfitości. Odbędzie się bowiem uczta. Przygotujemy potrzebne dla każdego trybuta rzeczy! 
Wdycham i wydycham powietrze. Zamykam i otwieram oczy. Układam się do snu. Jeśli mam walczyć to muszę być na to gotowa.
***
Budzę się. Szykuję się na walkę, która niedługo nadejdzie. W której ktoś na pewno zginie. Dwa noże biorę w rękę, resztę trzymam przy pasie. Upijam łyk wody, zjadam jedną z bułek, po czym ruszam przed siebie. Czas pokonać tych mięczaków. Mam nadzieje, że Gordon przybędzie. Szacuje szanse swoich przeciwników. Oscar jest silny i potrafi świetnie walczyć mieczem, więc jego raczej atakować nie będę. Candy padnie na samym początku, podobnie, jak Kaltyn i Cara. Boby jest załamany po śmierci swojej ukochanej, więc nie zdziwię się jeśli popełni samobójstwo nie przychodząc. Kapitol go zabije. Musicie. To słowo Doloroesa. Oni zmuszają nas do walki. Docieram nad rzekę. Nie chcę być mokra, to mnie spowolni. Zostało mi mało czasu, słońce zaraz wstanie. Wspinam się na kamienną ścianę. Stawiam nogę na jednym wystającym kamieniu, rękoma chwytam dwa inne. Ten pierwszy rozsypuje się. Jednak ja tak łatwo się nie poddam. Zaciskam zęby, po czym wspinam się dalej. Chcę mieć dobry widok i zobaczyć kto przyjdzie. Nastaje to dość szybko. Utrzymuje równowagę i już nie tak daleko widzę kilka nadchodzących postaci. Ostrożnie zbiegam z ściany, do Rogu Obfitości i widzę stół z sześcioma plecaczkami. Gdzie jest siódmy? Chwytam ten należący do mnie, chowam go do swojego głównego i wyszukuje przeciwnika, który na pewno jest gdzieś tutaj.
- Jestem tutaj... - mówię. - Wychodź i walcz!
Słyszę plusk. Odwracam się w stronę wody, ale nic nie widzę. Słyszę, jak ktoś za mną przebiega, więc odwracam się w tą stronę i widzę uciekającą Candy. Już mam za nią biec, gdy słyszę mroźny głos Oscara.
- Witaj, Rose. Znowu się spotykamy - Patrzę w jego lodowate oczy. Nie widzę tylko ich. Biegnie Gordon, rozpędzony, z siekierą w dłoni. 
- Uważaj! - odpycham go i rzucam nożem w rękę przeciwnika. Siekiera wypada z jego dłoni, uśmiecham się szyderczo i przewracam przeciwnika. Siadam na nim, przykładam nóż do jego gardła i już mam je przeciąć, gdy ten odrzuca mnie i góruje nade mną. Już po mnie. A wtedy... Jakaś siła odrywa go ode mnie i obaj zaczynają walczyć. 
Nagle w kamienną ścianę, obok mojej głowy, wbija się topór. Wyciągam go i przebiegam za pierwszy lepszy kamień, żeby mieć, jak się bronić.
- Rosalie! To twój koniec! - słyszę głos Katlyn Goldenmayer, trybutki z Siódmego Dystryktu, przywódczyni przeciwnego sojuszu. Myślałam, że oba się rozpadły, a ona przybywa z Carą. Wybiegam z kryjówki, rzucam nożem w jej ramię, jednak ta w porę unika mojego ataku i parska śmiechem. - Głupia Dwójka!
- A bo ty lepsza? Uważasz się za lepszą chociaż cały czas przegrywasz... - śmieję się szaleńczo. Ta już ma się odgryźć, gdy ostry i połyskujący szpikulec przebija jej ciało. Nie mija sekunda, a włócznia trafia ją w ramię.
- D-d-dlaczego? - ledwo pyta, krew wylewa się z jej ust.
- Bo nie wiesz kiedy się zamknąć! - syczy Cara.
- I nami rządziłaś! - dodaje Boby. Po tych słowach następuje wystrzał armatni obwieszczający śmierć szatynki. Dopiero teraz go zauważam. Już mam uciekać, gdy rudowłosa przewraca mnie na ziemię i zaczynamy się tarzać. 
- Myślałaś, że o tobie zapomniałam? O nie, nie ma tak łatwo! - Obie zadajemy sobie obrażenia paznokciami. Szczypie, ale da się wytrzymać.  
- Jest wiele odpowiedzi... - parskam śmiechem, po czym jakoś wstajemy i zaczynamy walczyć na noże. Ja rozcinam jej ramię, z którego leje się krew, a ona nie pozostaje dłużna i zatapia ostrze w mojej lewej dłoni. Tyle razy już oberwałam i byłam w ciężkim stanie, że takie drobnostki nie robią na mnie wrażenia. Rękoma oplatam jej twarz, próbuje wydłubać oczy, bronię się, jak mogę. Obie wyrzucamy swoje plecaki za Róg Obfitości, żeby nikt ich nie znalazł, po czym zaczynamy walczyć jeszcze zacieklej. Potykamy się i wpadamy do ciepłej wody. Cóż się dziwić - codziennie jest wielki upał.
Zatapiam jej głowę w wodzie i czekam aż się udusi. Ta chwila nie nastaje, gdyż to ona uderza mnie pod brodę, a ja mocno gryzę się w wargę. Co chwilę słychać pluski i odgłosy walki. Tylko Candy w niej nie uczestniczy. Przeciwniczka próbuje wyjść z wody, ale ja się nie poddaje, chwytam ją za nogę i zatapiam w wodzie. Tej udaje się uciec, ale ja biegnę za nią  i przy kamiennej ścianie, zagradzam jej drogę.
- Kto teraz rządzi, żmijo? - pytam z jadowitym uśmieszkiem wymalowanym na twarzy. Uderzam jej głową o skałę. Za pierwszym i drugim razem jeszcze żyje, ale przy następnych słyszę, jak gruchocze się jej czaszka. Krew wylewa się z otworu w głowie. Słychać wystrzał armatni obwieszczający śmierć trybutki. Odchodzę od jej bezwładnego ciała i chwytam plecak swój i jej. Ten mały, leżący na stole i należący do jedenastki również. Uciekam z pola bitwy, gdy na mojej drodze pojawia się Boby. Omijam go, po czym biegnę przed siebie, próbuje uciekać, jak najdalej od tego miejsca. Gdy uznaje, że jestem wystarczająco daleko to siadam pod skałą i przeglądam zawartość plecaka Cary. Nie ma wielu rzeczy. Ale... Posiada dwie fiolki trucizny oraz trochę wody w bukłaku, jest też jedna bułka... W plecaczku z uczty ma świeży chleb, wodę oraz jakiś płyn na rany. Teraz oglądam swój. Zdjęcie. Ono przedstawia Arona. Chłopaka, którego kocham, ojca mojego dziecka. Bez, którego nigdy nie byłabym naprawdę szczęśliwa. Jest tutaj uśmiechnięty. Mam dla kogo walczyć. Dla dziecka i dla niego. Żeby był szczęśliwy. Nie poddam się. Rozumiem, że zachowuje się, jak potwór. Ale muszę to wygrać. A teraz... Jest dla kogo. Muszę. Dam radę.
Chowam zdjęcie, po czym przeglądam dalej. Znajduje jakieś tabletki z karteczką...
Zjedz je, będziesz miała spokój z tym dzieckiem, które przeszkadza ci w walce.
Prezydent Snow.
Zatyka mnie. Niech on się odwali od moich spraw, ja tego nie wezmę, ja chcę tego dziecka. Muszę przeżyć, żeby i ono żyło! Zgniatam tabletki i zakopuje je w ziemi.
- Zabierz sobie ten prezent, Snow! Słyszysz? Zabierz! - Krzyczę do nieba. Jest jeszcze dzień. Dopiero w nocy pokażą twarze zmarłych.
Dzisiaj czeka mnie kolejna podróż...
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Tam tam tam! Co myślicie o uczcie? XD Dobrze ją opisałem?

niedziela, 16 listopada 2014

Rozdział XIV - Trybut dnia!

Gordon, ja, Boby, Oscar, Katlyn, Cara, Candy. Siedmiu. Pozbyłam się kolejnej przeciwniczki. Lily Say była słaba i nie miała żadnych szans na przeżycie. Sama się dziwię, że jeszcze się trzymała. Może to ten osiłek wpychał jej jedzenie do ust na siłę. Czyżby pan się zakochał? Parskam śmiechem, po czym ruszam przed siebie w poszukiwaniu kolejnych nieudaczników. Zginą. Zostaną zabici z mojej ręki. Żadne z nich nie przeżyje już zbyt długo. Ich rodziny będą płakać, a ja napawać się zwycięstwem. Dystrykt będzie mnie wielbić!
Pamiętaj o jednym - zabij i zwycięż.
Och. Dziękuje akademii, dystryktowi... Za to, że oni wciąż trzymają za mnie kciuki... To oni nauczyli mnie, jak zabijać, wygrywać...
***
W oddali zauważam Boby'ego. Jestem coraz pewniejsza siebie... To nowa Rose. Która już nigdy mnie nie opuści. Zaczynam biec. Zbliżam się do niego. Niczym głodna lwica, która poluje na ofiarę. Tak. Oni są moimi ofiarami... Nie potrzebuje stada. W tym znaczeniu - mojego byłego sojuszu. Niepotrzebnie wiązałam z nimi sojusz. Ginęli tak szybko... Szybciej od jakichś słabych zawodników z tych głupich dystryktów, które Kapitol trzyma tylko dla potrzebnych do życia składników. Chłopak w porę odwraca się i uderza mnie w brzuch. Upadam na plecy, szybko wyciągam nóż i jego blaskiem oślepiam swojego przeciwnika. Wtedy kopię go w czuły punkt i rozcinam dłoń. Chłopak nie ma żadnej broni - posługuje się swoimi pięściami. Samiec Alfa... Ten zamachuje się ręką, jednak ja w porę pojawiam się za nim. 
- Taki wolniutki. Ojoj... Może trochę mniej siłowni? - słodzę i zatapiam nóż w jego prawym bark. Następnie odbieram swoje ostrze. Ten uderza gardło. Na chwilę tracę oddech, jednak udaje mi się powiedzieć... - Gdzie twoje towarzyszki? Jedną zabiłam! Ta anorektyczka... Głupia była. Ale dobrze, że trafiła na Igrzyska. Należała jej się śmierć! Pozostałe zginą śmiercią boleśniejszą!
- Zamknij się żmijo! Ja ją kochałem! Nie masz serca! Odebrałaś moją drugą połówkę! Jesteś głupia, dałaś się omamić Kapitolowi! Tak samo, jak ci twoi sojusznicy! - krzyczy zdenerwowany i zaczyna uciekać, a ja nie mam siły go gonić. Ocieram krwawiące usta. Śmieję się z jego mowy. Wzruszające. Dobrze, że stracił swoją miłość. Przeze mnie. To takie fajne - móc sprawiać ludziom ból...
Przypominam sobie o Aronie. Kocham go. Ale on też mnie nie zmieni... Ja muszę zabijać. Po prostu muszę. A przeciwnicy muszą cierpieć.
***
OGŁOSZENIE
Nasza gazeta zyskuje czytelników! Kiedyś była mało popularna, jednak teraz wszystko się zmienia! Jesteśmy drudzy w rankingu Najlepszych Gazet Panem! Brakuje nam kilkudziesięciu kupujących do zdobycia pierwszego miejsca! Prosimy o zakupy!
Ostatnie dwie walki Rosaline Darkness, wywiad i słowa organizatora o tej wspaniałej dziewczynie, pomogły jej zdobyć nowe miejsce w rankingu! Dlatego to ona zostaje trybutką dnia!
1. Oscar Bein - Osiemnastolatek nadal zajmuje najlepsze miejsce! Radzi sobie naprawdę dobrze, ciągle wyszukuje przeciwników, jednak przeszkadza mu w tym była sojuszniczka. Czy niedługo się spotkają?
2. Gordon Richardson - Na tego chłopaka wielu stawia. Ma wielkie szanse na zwycięstwo. Jest jednym z najlepszych trybutów. Pragnie dostarczyć nam rozrywki!
3. Rosaline Darkness - Zawodowa dziewczyna przeskakuje aż na trzecie miejsce! Owszem, popisała się swoimi wielkimi umiejętnościami, jednak z pewnością nie da rady z Gordonem Richardsonem i Oscarem Beinem. Przybywa jej sponsorów! 
4. Katlyn Goldenmayer - Jest wyżej w rankingu niż Cara Stewart - dziewczyna z jej sojuszu. Świetna w walce, przewodnicząca. Zachęcamy do stawiania na nią! 
5. Cara Stewart - Spadła w rankingu o miejsce niżej. Wina tego, że nadal rozpacza po stronie swojego brata, a już powinna się ogarnąć - to Igrzyska, nikt nie może się zamartwiać.
6. Boby Day - Umięśniony chłopak z trzeciego dystryktu powinien się wstydzić swojej porażki z damą - Rosaline Darkness. Na dodatek okazał swoje uczucia w takim momencie! Wstyd!
7. Candy Cloers - Dziewczyna z Dwunastego Dystryktu nadal się ukrywa. Czy szykuje jakąś pułapkę na resztę przeciwników? Czy jej dystrykt doczeka się drugiej zwyciężczyni?

Informacje o Trybucie Dnia.
Ma siedemnaście lat. Pochodzi z Dwójki. Jest dziewczyną zwycięzcy Pierwszego Ćwierćwiecza Poskromienia. Jest w ciąży. 
***
Z nieba spadają dwa prezenty. Moją twarz wykrzywia szyderczy uśmiech. Otwieram jeden z nich. Znajduje dwie paczki krakersów. W drugim jest śpiwór - ostatnio sypiam na piasku. 

środa, 12 listopada 2014

Rozdział XIII - Zjawa.

Gordon, ja, Boby, Lily, Oscar, Katlyn, Cara, Dwunastka. Z dwudziestu czterech została nas zaledwie garstka. Od kilku godzin nic nie pije i nie jem. Na arenie ani śladu zwierząt. Siedzę w cieniu, pod skałą w nadziei, że otrzymam prezent od sponsora. W oddali zauważam zbliżającą się postać. Umięśniony chłopak, którego poznałabym wszędzie i zawsze. Boby Day, trybut z Trzeciego Dystryktu. Jeden z najgroźniejszych zawodników, nigdy nie chciałam spotkać się z nim sam na sam. Żadna dziewczyna nie ma z nim szans. Szybko chowam się za innym kamieniem i staram się nie wydawać jakichkolwiek dźwięków, które mogłyby mnie wydać. Wszystko cichnie, jestem ciekawa, czy zniknął, czy może mnie znalazł. Jest blisko... coś czołga. Dopiero po kilku sekundach orientuje się, że to potargane i bezwładne ciało Lily, dziewczyny z jego Dystryktu. Już mam zamiar krzyknąć, gdy czyjaś dłoń zasłania moje usta. Zamykam oczy. Już po mnie. Kiedy mięśniak znika spoglądam na osobę, która mnie uratowała, jednak jej już nie ma. Zamiast niej widzę cztery bułki oraz wodę.
W głębi duszy dziękuje jej albo jemu i zaczynam spożywać jedną z bułek.
***
Chuderlawa blondynka upada na kolana. Można dokładnie policzyć jej żebra. Jej oczy są podkrążone... Teraz masz okazje, Rose - odzywa się moja podświadomość. Możesz wykończyć kolejnego przeciwnika. Którego ciało było targane przez bezuczuciowego osiłka... Przecież ona była martwa. Czy ja mam jakieś zwidy? Ale czy to ona jest zjawą, czy tamten widok? Wyciągam połyskujący nóż, który rzucam w jej stronę. Trafiam w zgięcie prawego kolana. Dobiegam do niej i kopię ją w żebra. Powtarzam tą czynność kilkakrotnie. Ta nie ma siły wydać żadnego dźwięku. Natura. Słabsi odpadają, lepsi wygrywają. Dziewczyna traci oddech. Próbuje go złapać, jednak dla niej nie ma już ratunku. Czy będzie miała sponsora, czy nie - zabiłam ją. W końcu słychać wystrzał armatni obwieszczający śmierć anorektyczki. Na jej policzku, nożem, wycinam ociekającą krwią liczbę 2. To oznacza, że to mój trup i nikt nie zabierze mi tego zaszczytu. Ja muszę ich zabić. Nikt tego nie odmieni.
***
*Plac Główny Pałacu Prezydenckiego* - Cathrina Clark.
- Przed chwilą rozegrała się bardzo ciekawa sytuacja! Rosaline Darkness z zimną krwią zabiła przeciwniczkę, Lily Say z Trzeciego Dystryktu. Dostarczyła nam rozrywki na cały następny dzień. Ale, czy trybuci wytrzymają bez kolejnego rozlewu krwi? Co szykują organizatorzy? Zobaczmy! 
*Studio Doloroesa Dodermana* - Slayer Montericko i Doloroes Doderman.
- Witaj, Slayerze. Wiele osób uważa cię za jednego z najlepszych organizatorów - zauważył komentator.
- Miło - uśmiechnął się Montericko. - Ale jesteśmy tu w jakimś celu, tak? Więc przejdź proszę do rzeczy.
- Och, śpieszy ci się? 
- Trochę. Teraz, gdy walka się zaostrza, muszę właściwie co chwilę wymyślać jakieś pomysły.
- To chyba nie problem dla tak wspaniałomyślnego człowieka.
- Może i nie. Ale zacznijmy, proszę...
- Co pan myśli o walce Rosaliny z Drugiego Dystryktu, dziewczyny, która zajęła szóste miejsce i jest dziewczyną Arona Richardsona, którego brat teraz walczy na arenie... Ach. Tak ją opisywałem, że...
- O walce Darkness z Say mam wiele zdań. Trójka była wyczerpana i przez to stała się łatwym celem. Mimo tego, że Dwójka widziała, jak Boby niósł ciało trybutki z swojego dystryktu do wodopoju, by jej pomóc, to zaatakowała. Nie wystraszyła się tego, czy to duch, czy coś. Była też bezlitosna, chciała dostarczyć nam rozrywki, a co za tym idzie - chce sponsorów. Zachęcam, więc ich do stawiania na tą dziewczynę. Pamiętajcie, że igrzyska nadal trwają!
***

W nocy, na niebie pojawia się zdjęcie Lily Say. 
Zginęła, zabiłam ją, jestem szczęśliwa. Dwójka będzie jej towarzyszyć do końca życia.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Hej! Wiem... Długo mnie nie było. Teraz wracam z nowym rozdziałem, który 
jest dość krótki, jednak mam nadzieje, że się spodoba. Kto wie... 


czwartek, 16 października 2014

Rozdział XII - Test.

Mrugam kilkakrotnie powiekami. Na bezchmurnym niebie gości słońce, które mam już serdecznie dość. Jeszcze trochę i zginę z tego głupiego upału. Mam tylko nadzieje, że taki los spotka, któregoś z moich wrogów. Ciekawe co teraz robi pozostała siódemka żywych osób. Biorę wszystkie rzeczy i ruszam przed siebie. Muszę zmienić miejsce przebywania. Co jakiś czas upijam mały łyk wody, której mam pod dostatkiem. Jednak lepiej nie ryzykować. Nie wiadomo, ile te igrzyska będą trwać. Jak na razie minęło dziewięć dni męczarni i zostało nas aż ośmiu. To dość dużo tym bardziej, że zazwyczaj w takim okresie trybutów pozostaje około pięciu. Nagle na mojej drodze pojawia się wielki, zmutowany lew. Kolejna niespodzianka od Kapitolu. Zrzucam plecaki, wyciągam dwa ostre i połyskujące noże. Ten rzuca się na mnie i mocno zadrapuje nogę. Wbijam ostrze w oko zmiecha, który został wyhodowany w pracowni Kapitolińczyków. Ten zaczyna ryczeć na całą arenę. Przeklinam głośno - może przyprowadzić tutaj innych trybutów. Nagle podnosi ostre pazury nad moją twarz, więc chwytam plecak i w ostatniej chwili się nim zasłaniam. Ostrza zatrzymują się tuż przed moimi oczyma. Z materiału pozostają jedynie strzępy, a jedzenie upada na miękki piach. Butelki z wodą się roztrzaskują i wylewają cenną wodę. Świetnie. Teraz nie będę miała co jeść i pić. Ale teraz to jest najmniejszym problemem. Powstaję, zaczynam biec w przeciwną stronę, ale on skacze tak daleko, że co chwilę zagradza mi drogę. Znajduje plan - przecież on też jest żywym stworzeniem, czyli zginie jeśli zadam mu mocny cios w brzuch, czy serce. Oby jego skóra nie była wytrzymała. Unikam jego wielkiej łapy. Znajduje się pod jego brzuchem, rozcinam go i rozmaite wnętrzności upadają na mnie. Słyszę syk, potwór zaczyna się chwiać. Wygrzebuje się z pułapki i w porę unikam ciała, które by mnie zgniotło. Oddycham z ulgą.
***
- Jest inteligentna - stwierdza kobieta siedząca z tyłu. - Naszego testowego lwa pokonała łatwo i szybko.
- Po utracie pożywienia oraz wody nie da sobie rady. Nie daje jej dłużej, jak jeden, może dwa dni życia. Chyba, że jeszcze dzisiaj ją zabiją. - Informuje mężczyzna.
- Przestań. Dobrze radzi sobie w walce.
- Ale zawsze jej się coś przytrafia. Gdy walczyła z Jedynką z tym swoim swoim sojusznikiem to zasypały ją kamienie. Podczas akcji z Czwórką ona nie radziła sobie zbyt dobrze i musieli ją ratować. Tylko, gdy mordowała tego rudego to dość dobrze jej poszło. Zawsze wychodzi z czegoś z poważnymi ranami i potrzebuje sponsorów. Bez nich nie da rady.
Kobieta unosi ręce do góry w geście poddania. 
- Ty decydujesz.
- Nie tylko. - Teraz zwraca się do osób siedzących w rzędzie. Jest ich około pięćdziesięciu. - Na waszych kalkulatorach oceńcie ranking trybutów. - Ponownie patrzy na koleżankę. - Ja i tak stawiam na NIEGO.
***
Siadam pod kamieniem. Jestem wycieńczona. Chętnie napiłabym się wody, ale wolę się nie przemęczać, a jezioro daleko stąd. Kładę się na ciepłej ziemi, wpatruje w niebo. Pamiętam, że zawsze, gdy byłam mała i szłam z rodzicami na plażę to lubiłam leżeć sobie na piasku i zasypywać się nim. Teraz nie mam ochoty - jest zbyt gorąco.
***
W tej chwili pojawiły się gazety, w której pokazano ranking trybutów i małe wytłumaczenie, dlaczego zajęli takie, a nie inne miejsce. Wszyscy zaczęli je wykupywać i czytać. Już na pierwszej stronie można było zobaczyć te najważniejsze informacje. Jedni byli zadowoleni, a inni niezadowoleni z tego, że ich faworyt jest na takiej pozycji.
1. Oscar Bein - Urodził się w Czwartym Dystrykcie. Uznaliśmy go za najlepszego i sobie na to zasłużył. Jest bardzo silny i inteligentny co na pewno jest zaletą w walce. Radzi sobie z dużą ilością broni, dla przeciwników jest agresywny i wredny, dlatego też zasłużył na to miejsce.
2. Gordon Richardson - Urodził się w Pierwszym Dystrykcie. Słynny brat Arona Richardsona z pewnością odziedziczył po nim talent! Świetnie radzi sobie z różnymi broniami i za wszelką cenę chce załatwić publiczności rozrywkę. Jednak nie dorównuje chłopakowi, który zajął pierwsze miejsce.
3. Cara Stewart - Urodziła się w Jedenastym Dystrykcie. Rudowłose są fałszywe? Tym razem to jest zaleta! Panna Stewart wykorzystuje swój wdzięk i urodę, by zwyciężyć. Jednakże pokazuje, jak bardzo jest silna i zwinna! To miejsce należy się właśnie jej!
4. Katlyn Goldenmayer - Urodziła się w Siódmym Dystrykcie. Świetnie radzi sobie w walce, rzuca toporami i nożami. Jest wspaniałą liderką swojego sojuszu.
5. Boby Day - Urodził się w Trzecim Dystrykcie. Najsilniejszy trybut na arenie. Niestety nie zawsze siła prowadzi do wygranej. Szybkość i zwinność też jest potrzebna, a pan Day nie ma tego atutu. Jednakże piąte miejsce przydzieliliśmy właśnie jemu.
6. Rosaline Darkness - Urodziła się w Drugim Dystrykcie. Panna Darkness była w sojuszu z najlepszymi, ale chyba do wstąpienia do niego wykorzystała atuty dziewczyny. Czyżby poromansowała, z którymś z chłopców? Jest dość szybka i zwinna, ale nie dajemy jej zbyt dużych szans.
7. Candy Cloer - Urodziła się w Dwunastym Dystrykcie. Osoba z takiego dystryktu już dawno nie doszła tak daleko. Jej mentorka z pewnością jest z tego powodu szczęśliwa chociaż w tamtym roku straciła córkę na Igrzyskach. Candy jest bardzo inteligentną osobą, ale nadal nie możemy ocenić jej umiejętności, gdyż cały czas siedzi w ukryciu.
8. Lily Say - Urodziła się w Trzecim Dystrykcie. Dalibyśmy jej dużo lepsze miejsce, gdyby nie powstrzymywała się od jedzenia i przynajmniej próbowała wygrać. Niestety - o niej dużo powiedzieć nie możemy i dlatego zostaje na ostatnim miejscu. Jednakże pragniemy pogratulować, bo jest dość dobra. W końcu przetrwała tak długo, a było dwudziestu czterech trybutów.
***
Co się teraz dzieje w stolicy Panem? Czy ktoś na mnie stawia? Ale z tym już mniejsza. Z nieba spada spadochron - ląduje w moich dłoniach. Otwieram go. Woda. Piję ją zachłannie widząc, że się ściemnia.
***
W nocy zasypiam zmęczona tym całym dniem. Mam nadzieje, że te Igrzyska szybko się zakończą.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Rozdział w końcu kochani! :D Mam nadzieje, że mimo długości się spodoba i mi się dość podoba. :_: XD

sobota, 4 października 2014

Rozdział XI - Nic nie trwa wiecznie.

Powoli otwieram oczy. Otacza mnie ciemność i nic nie widzę. Próbuje wydostać się z pułapki - niedługo stracę oddech i zginę z tak błahego powodu.
- Carmen? Oscar? - nawołuje swoich sojuszników, jednak nie słyszę żadnego odzewu. Zginęli? Raczej obudziłby mnie wystrzał armatni. Ile czasu byłam nieobecna? Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi. Staram się wstrzymać powietrze i odetchnąć po dłuższym czasie. Nie chcę marnować cennego tlenu.
- Ro-ose? - Słyszę, jak Carmen odkrzykuje między napadami kaszlu. - G-gdzie?
To pytanie nie ma sensu. Nie potrzebna jest jej moja lokalizacja. Poza tym nadal jestem na nią wkurzona i nie mam zamiaru z nią rozmawiać. A może to dobra pora na opuszczenie sojuszu? Jeszcze nie. Jest nas dziesięciu, więc poczekam aż zginie jeszcze dwóch zawodników. Próbuje zrobić coś z tymi głupimi kamieniami. Ściskam jeden z nich i o dziwo zaczyna się kruszyć. Robię tak z kolejnymi. Czuję, że moje płuca domagają się potrzebnego do życia tlenu.
- Rose! Nie mogę oddychać! Rose! - krzyczy Carmen. Mam ochotę powiedzieć jej, żeby się zamknęła, ale nie chcę zwracać uwagi innych. Kto wie, czy ktoś nad nami nie stoi i czeka, żeby zabić? Przez malutką szparę przechodzą malutkie promyki słońca. Czyli jest już ranek. Ktoś odkopuje moje ciało. Już mam szykować się do walki, gdy widzę twarz Oscara.
- Szybko. Znajdź Carmen. Brakuje jej tlenu - mówię szybko wychodząc z pułapki, po czym pomagając mu ją odkopać. Po pięciu minutach odnajdujemy bezwładne ciało dziewczyny. Robimy jej reanimacje i usta usta. W końcu wraca do naszego świata. Ogarniamy się i zaczynamy wędrować przed siebie.
***
Nagle widzimy Charliego z Siódmego dystryktu. Dwunastolatek ma poczochrane blond włosy, w których można znaleźć piach i malutkie kamienie. Ciuchy ma obszarpane i brudne. Na jego twarzy maluje się chytry uśmieszek. Zaczyna uciekać, a ja nawet nie zauważam kiedy Carmen puszcza się za nim. Rzucam krótkie spojrzenie Oscarowi i zaczynam za nimi biec. Znikają mi z oczu, muszę ich, jak najszybciej znaleźć. Wiatr wieje mi w twarz, nos mocno szczypie. Wyciągam ostry i połyskujący nóż, bo kto wie, czy za rogiem nie czeka mnie zacięta walka o własne życie. Wbiegam do pola podobnego do tego, w którym stoi Róg Obfitości. Przerażony chłopiec leży na plecach i patrzy na moją sojuszniczkę przez szkliste oczy. Łzy spływają mu po twarzy, błaga o przebaczenie.
- Wybacz. Proszę. Nie rób tego - łka. Carmen unosi trzy złote kastety i wbija je w brzuch przeciwnika. W następnej chwili słyszę świst i topór wbija się w kamienną ścianę obok dziewczyny. Odwracamy się w stronę, z której on nadleciał. Katlyn wygląda na zdenerwowaną. Ktoś powala mnie na ziemię, zatapia nóż w prawej dłoni. Wypuszczam swoją broń, po czym próbuje jej dosięgnąć, jednak napastnik mocno mnie trzyma. Wystrzał armatni przeszywa powietrze - Charlie nas opuszcza. Kolejna dusza odchodzi. Robi mi się lżej - Cara, która uniemożliwiała mi poruszanie się upada na twardą ziemię i siłuje się z Carmen. Sojuszniczka kolejny raz ratuje mi życie w walce z rudowłosą. Wodzę wzrokiem po polu bitwy. Nadchodzi niczego nieświadomy Boby, który od razu zmierza w mą stronę. Oscar rzuca się na jego plecy i zaczyna bić go pięściami po twarzy. Katlyn rozcina mój policzek, więc kopię ją w kroczę i ranię w lewe ramię. Dziewczyna syczy z bólu. Pozbywam się przeciwniki zadając jej cios w obie nogi. Zaczyna czołgać się, by uciec. Mam ochotę ją zabić, jednakże słyszę przerażony krzyk swojej sojuszniczki.
- Rose! Pomóż!
Odwracam się w stronę, z której dochodzi krzyk i widzę, jak Carmen dźga Carę w oba ramiona, po czym rozcina jej biodro. Pędzę, by jej pomóc. Ktoś mi w tym przeszkadza, gdyż wystawia rękę na wysokość mojej twarzy, a ja na nią wpadam. Krew zasłania mi widok, próbuje się ogarnąć i biec na pomoc sojuszniczce, jednakże kiedy tylko próbuje powstać napastnik mi to uniemożliwia. W końcu podcinam jego nogi, powstaję, ocieram zakrwawioną twarz i widzę, jak rudowłosa bierze wielki kamień, spiczasty kamień i wbija go w brzuch dziewczyny o kolorowych włosach. Z moich ust wydobywa się przeciągły krzyk. Nie wszystko do mnie dociera. Podbiega Oscar, ciągnie mnie za ramię, ale go odpędzam. Zaczynam biec do bezwładnego ciała na wpół żywej sojuszniczki. Jej morderczyni gdzieś znika. Klękam nad ranną.
- Car-Carmen - W moich oczach pojawiają się łzy. Nie wiem co zrobić, żeby ją uratować. - Twój mentor na pewno przyśle ci jakiś lek. - Ta ledwo wskazuje palcem na ranę. Nie jest na brzuchu tylko w okolicach serca. Zaczynam panikować. - To...
Oscar podbiega i rozrywa kawałek materiału swojego stroju. Próbuje zatamować krwawienie? To nic nie. Cara zadała śmiertelny cios.
- K-k... - zaczyna dziewczyna. - K-k-o-cham C-cię - wyznaje mu swoje uczucia w takich okolicznościach. A może byli parą? Czasami słyszałam, jak coś do siebie szeptali i chichotali.
- Ja ciebie też - odpowiada Oscar. Zaczyna szybciej oddychać. Oni - ci którzy siebie kochali - byli razem na arenie. To musi być straszne uczucie. Wiedzieć, że niedługo można stracić swoją drugą połówkę. I rodzinę. A jeśli chce się zatrzymać to drugie to trzeba będzie zabić ukochanego lub ukochaną. Ja mam dużo lepiej. Aron jest bezpieczny, w Kapitolu, a na arenie walczę o to, żeby znowu go zobaczyć. Może się kłóciłyśmy, ale to nie znaczy, że pragnęłam jej śmierci. W końcu słyszymy wystrzał armatni obwieszczający jej śmierć. Oscar ściska jej zimną dłoń.
- Chodźmy - mówię cicho. Zastanawiam się nad zabiciem go póki jest taki bezbronny. Chyba, że ucieknę.
- Nie uciekasz? - pyta jakby czytał w moich myślach. - Niepotrzebnie utrzymujemy przymierze.
- A-ale... Masz wielkie szanse na zwycięstwo. Na pewno rodzina na ciebie czeka.
- Niby tak. Ale i tak uciekaj. Wiej! Bierz wszystko co ci potrzebne i uciekaj.
Zabieram swój plecak, oraz plecak Carmen, do którego przesypuje rzeczy z plecaka Silver. Biorę też bronie należące do dziewczyny, która niedawno nas opuściła. Odwracam się i zmierzam przed siebie. W ostatniej chwili odwracam się i mówię;
- Uważaj na siebie.
- Ty też. Obiecuje, że zamorduje te szmaty z sojuszu Katlyn i ułatwię ci wygarną. Oczywiście, nie poddam się tak łatwo i nie obejdzie się bez naszej walki. Rose, wiem, że w finale zawalczymy my. Przynajmniej na to liczę. Postaraj się przeżyć do tej chwili - śmieje się chłopak. Mimo woli, uśmiecham się i zaczynam biec truchtem dalej.
***
To koniec. Sojusz zawodowców się rozpadł. Nie sądziłam, że ta chwila nastąpi tak łatwo i szybko. Spodziewałam się zaciętej walki, z której wyjdę z wielkimi obrażeniami. Opatrzyłam rany lekami, które miała Carmen. Czuję dziwną pustkę w środku. Zginęła.
Słychać hymn panem i na niebie pojawia się godło Kapitolu.
Carmen Levine, Dystrykt Czwarty.
W moim gardle tworzy się gula. Ciężko mi się oddycha. Ale to nic w porównaniu z tym co przeżywa Oscar. Mimo, że się kłóciłyśmy to naprawdę ją lubiłam. Okazało się, że była bardzo miłą osobą. Mało mówiła, ale to żaden minus. Jedni są bardziej towarzyscy, a inni mniej. Na szczęście zginęła bez dużej ilości krwi i  pokazała, że potrafi walczyć.
Charlie Handerson, Dystrykt Siódmy.
Chłopiec, który pewnie był pod presją Katlyn i jej sojuszników. To przez nich zginął. Namówili go, żeby zwabił kogoś z mojego sojuszu. Pewnie mnie. Ale Carmen za nim pobiegła. Czuję się winna jego śmierci.
Zostało nas ośmiu. Zbliża się wielki finał. Hymn przestaje grać, więc układam się wygodnie i zasypiam.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Oto nowy rozdział. Z opóźnieniem, ale już nie wyrabiam. Szkoda, że Carmen umarła, ale miałem ułożoną jej śmierć od początku. Czasami zastanawiałem się, czy może ją oszczędzić, jednak w końcu tak wyszło. Co do zerwania przymierza - nic nie trwa wiecznie, jak mawia rozdział. Dobrze. To cześć!

piątek, 26 września 2014

Rozdział X - Arena daje znaki.

Budzę się rano. Przysnęłam sobie, gdyż było mi bardzo wygodnie, a namiot był zakamuflowany. Szybko rozglądam się po sojusznikach i widzę, że nadal śpią. Dobrze, że Gordon nie odważył się tutaj przyjść i zadźgać nas podczas snu. Szybko przecieram oczy i wychodzę na zewnątrz udając, że w ogóle nie spałam. Przeglądam plecak Silver i znajduje dwie paczki krakersów z karteczką przyczepioną do jednej z nich.
Jeden dla Rose, najlepszej przyjaciółki. PRAWDZIWEJ przyjaciółki.
Mimo woli, uśmiecham się. Chciała mi je dać? Czekała na odpowiedni moment? Szkoda, że nie zdążyła. Chwytam marker, kartkę i piszę;
A drugi dla Silver, która była dla mnie, jak siostra.
I doczepiam ją do paczki blondynki. Dzisiaj jest siódmy dzień Igrzysk, zginęła dwa dni temu. Tak bardzo mi jej brakuje. Za sobą słyszę rozmarzony głos Carmen z Czwartego Dystryktu.
- Przykro mi, że jej tutaj nie ma. Ale... jeszcze duża ilość osób opuści ten świat - mówi.
- Zostało nas dziesięciu - głośno przełykam ślinę. - Carmen... Masz jakieś wyrzuty sumienia jeśli chodzi o zabijanie trybutów?
- Długo nie zabijałam... - tłumaczy niepewnie, a wtedy wybucham.
- Nie wiesz, jak to jest! Ja zabiłam znaczną ilość trybutów! Moja najlepsza przyjaciółka zginęła tak jakby z mojej winy! Cierpi wiele osób! - do moich oczu napływają łzy. Nie mam siły na tłumaczenie jej o co chodzi! Morderstwo powinno boleć każdego człowieka, który kiedykolwiek je popełnił. Niezależnie od czasu, który upłynął! Tego nie powinno się zapominać!
- Rose, ja się nie pchałam na arenę! W przeciwieństwie do ciebie! A teraz nie użalaj się nad sobą! Każdy z nas chce wygrać!
- Och, to prawda! Ale... Ych! Nie chcę z tobą rozmawiać! - parskam i siadam na kocu. Wychodzi Oscar, nadal niewyspany. Włosy ma poczochrane, a oczy podkrążone.
- Co tu się kurwa działo? - pyta wulgarnie. Nie zamierzam mu o tym wszystkim opowiadać. On na pewno trzyma stronę tej z pomalowanymi włosami. Tak. Wiem, że popełniłam masę błędów. I trochę przesadziłam, ale.. Takie jest życie. Powstaje, wdycham i wydycham świeże powietrze, po czym spoglądam na nich krótko. Przydałby się Gordon, na którym mogłabym się wyżyć.
- Idziemy szukać trybutów? - rzucam to słowo gdzieś w powietrze.
- Wiesz.. wydaje mi się, że trochę zbyt szybko akcja się rozgrywa. No bo... To dopiero siódmy dzień, a już tylu w trumnie!
- To chodźmy znaleźć nowe miejsce - jak mówię tak robimy. Wyruszamy, z ciężkimi plecakami na plecach, w poszukiwaniu nowej kryjówki. Chcemy mieć blisko zwierzynę i wodę. Nagle czuję dziwne odpychanie do tyłu. Jakaś mgła, piach, czy co to jest, ''biegnie'' w naszą stronę. Informuje o tym sojuszników, którzy są tym zjawiskiem zdenerwowani. Czuję, że piasek sypie mi się do oczu, próbuje je zasłonić. Silny wiatr prawie zrywa nas z nóg. Wielka, piaskowa chmura przesłania błękit nieba. I wtedy rozumiem. To burza piaskowa! Wywracamy się. Piach zasypuje nasze nogi z zaskakującą szybkością. Krzyczę z przerażenia i rozpaczy. Jeszcze trochę i trzy istnienia zostaną zniszczone przez arenę. Chwytam czyjąś rękę i ciągnę ją do góry. Carmen zostaje uratowana. Bezcelowo wymachuje ostrym i połyskującym nożem. Piszczę, jak wariatka. Nie mamy szans na przeżycie. I wtedy... wszystko ustaje. Piachu przybrało, kilka kamiennych gór przysypał piasek. Wypluwam go z ust i przecieram oczy, by lepiej widzieć.
- Co to było? - ktoś pyta.
- Burza piaskowa - odpowiadam. - Chodźcie pod Róg Obfitości. Sprawdzimy, czy jeszcze tam są. Mam nadzieje, że była obszerna to może ich stamtąd wypędziła. - W oddali zauważam przewracającą się, majaczącą postać. Ma dość krótkie blond włosy i jest strasznie chuda. Nie zdziwiłabym się, gdyby ta burza ją zabiła. Przecież to takie chuchro! Od razu rozpoznaje w nim anorektyczkę, która nas zauważa. Zaczyna uciekać, jednakże co chwilę upada, więc ją doganiamy i Oscar już ma ją zabić, gdy ja zaprzeczam.
- Poczekaj! - Ponownie wkłada miecz do pochwy. Zwracam się do naszej ofiary - Lily, tak? -
Niepewnie kiwa głową. Wiem. Powinnam jej nienawidzić, bo w końcu była w sojuszu z Katlyn, ale chyba zmądrzała, gdyż ich opuściła. Wyciągam z plecaka kilka krakersów i daje je dziewczynie. Ona kręci się przecząco i oddaje mi je. - Musisz coś zjeść.
- N-nie mogę. J-jestem z-zbyt gru-gru-ba-ba - jej głos jest bardzo słaby. No tak, w końcu jest chora i myśli, że jest zbyt gruba. Ale to prowadzi do jej śmierci! Jeśli nic nie zje to nie zdziwię się jeśli jeszcze dzisiaj albo jutro... odejdzie z tego świata.
- Dobra, dość tej dziecinady! - wtrąca chłopak z Czwartego Dystryktu. - Skończmy z nią raz na zawsze!
- Nie! - ponownie zaprzeczam.
- Rose, od kiedy jesteś taka pomocna? - pyta Carmen głosem ociekającym kpiną. Jejciu... Na początku była taka fajna i przyjacielska, a teraz jest wredna, arogancka i pewna siebie. Dopiero teraz rozumiem, że w sojuszu nikt nie jest za mną. Przez głowę przechodzi mi myśl ucieczki. Prędzej czy później zabiją mnie kiedy zasnę. Ponownie spoglądam na miejsce, w którym leżała anorektyczka, ale jej już nie ma. Bała się?
Nagle niebo ciemnieje, robi się coraz zimniej i wiatr wieje nam w twarz. Słyszę roztrzaskiwanie kamieni, przeciągły krzyk, więc odwracam się w tamtą stronę i zauważam, że z stromej góry spadają wielkie głazy.
- Uciekajcie!
Zaczynamy biec przed siebie. Nie chcemy mieć z nimi styczności, wolimy jeszcze trochę pożyć. Poza tym jakby to powiedział Oscar ''To wstyd i hańba dla zawodowców. Zginąć w siódmym dniu i przez taką głupią lawinę?''. Coś ostrego rani mnie w ramię i nogę. Nie chcę wiedzieć, czy leje się krew, ale zapewne tak. Nagle słyszę autentyczny krzyk Gordona i mimo woli się uśmiecham. Są szanse, że jest gdzieś w pobliżu i ''atrakcja'' go zabije! Wyczekuje wystrzału armatniego jednocześnie próbując uciec przed tą pułapką. Odczuwam wielki ból w nodze, która została zraniona w czasie walki z sojuszem Katlyn. A potem zapada ciemność.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Hej! Dzisiaj strasznie krótko, ale to byłby zbyt nudny rozdział, gdyby było więcej. Czy Rose przeżyje? Zobaczymy w kolejnym rozdziale!

piątek, 19 września 2014

Rozdział XI - Dzień pełen akcji

Po stracie swojej przyjaciółki czuję dziwną pustkę w środku. Jakbym nie miała duszy ani serca. Chciałabym aby tutaj była i uśmiechnęła się, pokazała swoje błyszczące zęby. Stanęła za mną, gdy Gordon będzie chciał mnie zabić albo dokuczyć. To dziwne... Nawet nie zdążyłyśmy sobie opowiedzieć o swoim życiu. Wiem tylko, że miała chorą siostrę, która teraz trafi do domu dziecka w Jedynce. Szkoda mi jej, zasługiwała na wygraną. Ja nie powinnam wygrać, a zginąć w torturach, tak, jak zabiłam kilku innych trybutów. Chyba muszę zaprzestać morderstw. Przynajmniej na razie, gdy to nie jest potrzebne. Powinnam, jak najdłużej siedzieć w sojuszu i się nie wyrywać do niepotrzebnych walk, które tylko ponaglają do opuszczenia przymierza.
- Brakuje nam jedzenia - z zamyśleń wyrywa mnie ochrypły głos Oscara. Od śmierci Dave'a i Silver każde z nas jest ciche i spokojne. W ogóle się do siebie nie odzywamy. - Ej, słuchajcie. Nie możemy stać w miejscu. Gordon, idź coś upolować. Carmen, spakuj rzeczy do plecaków. Ja i Rose załatwimy resztę, gdy przeniesiemy obóz - postanawia. - Ale może kurwa szybciej się ruszysz? - krzyczy na szatyna z Jedynki, który od razu zrywa się z miejsca, chwyta broń i idzie wykonać polecone mu zadanie. Chichoczę. Zastanawiam, jak się czuję Aron, gdy żartujemy sobie z jego ''zacnego'' braciszka. Podpieram się o skałę, staję na nogi i rozglądam się po terenie. Otacza nas pustynia z skalnymi górami. Trochę dalej zauważam roślinę, więc podchodzę w tamtą stronę, przeklinając po drodze moją niechęć do nauki takich rzeczy. W Akademii mówiono nam, że broń jest najważniejsza i, że dla zawodowca rośliny i takie sprawy, to pestka. Właśnie, że nie. W ogóle mamy szczęście, że trafiliśmy na taką arenę, bo, gdyby to był las albo coś w tym stylu... Zrywam roślinę, dotykam jej czubkiem języka i nagle moją głowę przeszywa ostry ból. Świat zaczyna wirować, kręci mi się w głowie. Upadam na kolana, arena zamienia się w Kapitol, stoję i oglądam jakieś Igrzyska. Z początku nie wiem o co chodzi, chcę stąd po prostu odejść, jednak nogi mam, jak z ołowiu. Ostry ból przeszywający moją głowę w ogóle nie ustaje. Czuję, że wzrasta i nic na to nie mogę poradzić. Moje oczy robią się szkliste, mam ochotę płakać. Na ekranach pojawiają się trybuci z moich Igrzysk. Szepczą moje imię, wyciągają swoje chude ręce, żeby mnie złapać. Silver, już nie taka wesoła, w białej sukni sięgającej kostek, jest najbliżej.
- Rosse, chodź. Będziemy mogły być razem na zawsze, będziemy najlepszymi przyjaciółkami - syczy. To nie ona, powtarzam sobie w myślach. Ona by tak nie mówiła, to nie jest prawdziwe. Zauważam chłopca, którego zabiłam. Czuję, że ból powoli dociera do serca, opadam na kolana. Nic mi nie zostało. Wszystkie siły mnie opuszczają, w kałuży widzę swoje czarne, jak węgiel oczy.
***
Ktoś wyrywa mi roślinę z rąk. Wszystko powraca, mam czucie w rękach, nogach i w ogóle wszystko jest tak, jak na początku.
- Ja pierdole, co to było?! - Oscar używa w zdaniu wulgaryzmu, a ja kompletnie nie wiem o co im chodzi. W końcu nie mogli widzieć tego ekranu, zmarłych i w ogóle. - Wiłaś się na ziemi, miałaś otwarte usta i coś mówiłaś, ale nie mogliśmy zrozumieć o co chodzi. Myśleliśmy, że wykitujesz! -
Rzucam krótkie spojrzenie na roślinę. Może to jej sprawka, może jest tak zaprogramowana przez Kapitol, że próbuje zabić trybuta, który jej dotknie? Z zamyśleń wyrywa mnie ironiczny głos Oscara. - Nie opierdalajcie się. Znajdźcie sobie jakieś zajęcie, a nie stoicie, jak te dwie jebane sieroty. -
Przewracam oczami, wyciągam z plecaka torebkę foliową i ostrożnie chowam w nią tą broń, która niby taka niepozorna, a śmiertelna. Cicho i niezauważalnie, pakuje ją i uśmiecham się chytrze. Kolejny przeciwnik z głowy. Ale to jeszcze nie czas, igrzyska dopiero się rozkręcają. Po chwili wraca obrażony Gordon, w ręku ściska pięć pięknych zwierzaków. Zakładam kołczan ze strzałami Silver i ściskam łuk. Kolejna broń do kolekcji! Co prawda nie uczyłam się nią posługiwać, ale to chyba nie musi być takie trudne. Szybko rozpalamy ogień, przygotowujemy jedzenie i łakomie je zjadamy. Kiedy jesteśmy najedzeni do syta, przygotowujemy się i wyruszamy w podróż. Musimy znaleźć nowe miejsce obozowiska. Mijamy jezioro, więc zatrzymujemy się aby napełnić puste bukłaki.
- Może zobaczymy, czy nikogo nie ma przy Rogu. W końcu można się tam zatrzymać... Chyba, że wszystkie zwierzęta w pobliżu zostały spłoszone - proponuje obojętnie, a wszyscy przytakują. Oczywiście znowu muszę popłynąć pierwsza, bo oni boją się krokodyla, który moim zdaniem jest już martwy. Związuje włosy w koka, wskakuje z pluskiem do wody i szybko przepływam na drugi brzeg. Robi się coraz zimniej, wiatr wieje mi w twarz, a ja żałuje, że w ogóle wskoczyłam do tej wody. Przepływa reszta, trzęsąc się i zgrzytając zębami. Chowamy się za jedną z kamiennych ścian, kątem oka dostrzegam sojuszników Katlyn. Ale kogoś mi tam brakuje. Nie ma anorektyczki i osiłka, a wystrzałów nie było. Czyżby opuścili sojusz?
- Jak oni mogli! - narzeka szatynka z Siódemki. Potrząsa brązowymi włosami i chodzi w tę i z powrotem. 
- Och, przestań. Wzięli tylko dwa plecaki i raczej sobie bez nas nie poradzą. Poza tym... nawet jeśli... to zawodowcy ich znajdą - uśmiecha się Cara. Ale nie przyjacielsko, to raczej jest taki chytry, prawie niezauważalny uśmiech. Czyżby ruda, fałszywa dziewczyna coś planowała?
- Oni są bardzo słabi! Jacyś głupcy! Już dwóch w grobie! - Kiedy Katlyn wypowiada te słowa, Oscar próbuje się wyrwać i ją zabić, ale szybko go łapiemy i zabraniamy tego zrobić.
- Idziemy stąd? - znudzona panna Stewart wygląda na znudzoną tym wszystkim.
- Zostajemy - postanawia liderka, więc sobie odpuszczamy i próbujemy wycofać. Niestety zawsze coś musi nam nie wyjść, więc każde z nas zsypuje kilka kamyczków, które z pluskiem wpadają do krystalicznie czystej wody.
- Kto to?! - słyszę uniesiony głos dziewczyny z Siódmego Dystryktu. Przeklinam pod nosem, słyszę bieg, więc skaczemy z sojusznikami do wody. Zauważają nas, gonią nas. Ktoś chwyta mnie za kostkę i ciągnie do siebie, wyciągam zza cholewki nóż i lekko rozcinam rękę przeciwniczki. Niestety, ja również otrzymuje cios w nogę, czuję wielki ból i powoli opadam na dno. Woda mnie wciąga, woda mnie zabija, woda odbiera mi życie. Słyszę krzyki, pluski i odgłosy bitwy. Ktoś po mnie wypływa, ciągnie do góry i zachłannie nabieram powietrza. 
- Cara, odwrót! Same nie damy rady! - wrzeszczy Katlyn do swojej sojuszniczki i obie uciekają. Czuję zapach krwi, każda osoba uczestnicząca w bitwie została zraniona. Ostrożnie wychodzimy z źródełka i siadamy na ziemi, dysząc ciężko. Po dwóch minutach, do rąk Oscara, Carmen i Gordona, spadają spadochrony, a w nich po jednej apteczce. Spuszczam wzrok, wiem, że ja nic nie mam i mogą uznać, że lepiej mnie zabić.
- Co, teraz nie ma kasy na prezenty dla ciebie? - cedzi Gordon. Chce mi się wymiotować, nienawidzę go. Nawet w takiej sytuacji potrafi znaleźć powód do zaśmiania się ze mnie. No może jego żarty są suche i tylko on się z nich śmieje, ale zawsze wkurzają. Wyciągam z plecaka Silver kawałek materiału i związuje nim ranę na na nodze. Ból jest mniejszy, ale zawsze coś pozostaje. Powstajemy i pakujemy swoje rzeczy. Następnie ruszamy(oczywiście ja kulejąc) przed siebie. Niebo jest ciemne, setki gwiazd otacza wielki księżyc. Jest coraz zimniej, na nasze nieszczęście nadal jesteśmy mokrzy i jeszcze bardziej zmarznięci. Zatrzymujemy się dysząc z zimna, ledwo rozstawiamy namiot, układamy tam śpiwory i koce. Wychodzi na to, że jest bardzo przytulnie. Jeszcze go kamuflujemy, po czym wszystko jest gotowe.
- Rosalinko, może coś nam upolujesz? - szydzi szatyn z Jedynki, a ja ściskam nóż i idę przed siebie w poszukiwaniu zwierzyny. Ból w nodze nadal daje znaki, a ja muszę jeszcze coś upolować. Nagle zauważam stado zebr. Arena musi być wielka skoro takie wielkie grupy zwierząt, żyją tutaj sobie w niezmąconym do tej pory spokoju. Napinam strzałę na cięciwę, zwierzaki mnie zauważają i długo oglądają. Następnie powracają do spożywania pokarmu. Muszę uważać, gdyż takie kopnięcie zebry jest bardzo bolesne, a może nawet śmiertelne. Podbiegam tam i strzelam w jedną z nich. Niestety, chybię, a one orientują się o co chodzi i zaczynają uciekać. Ledwo je doganiam, kolejna strzała na cięciwę, któraś z nich szarżuje na mnie i przewraca na ziemię. Rozdzieram sobie biodra, ramiona i kolana. Moja noga nie pomaga w upolowaniu, a wręcz przeciwnie, przeszkadza. Wyciągam ostrze, próbuje przeciąć nogę chociaż jednej. Nie udaje mi się, zwierzęta uciekają, a ja zostaję sama. Co powiem sojusznikom? Wracam do obozu z wypiekami na twarzach.
- Byłeś taki genialny, Gordonie Richardsonie. Wysyłasz ranną w nogę na polowanie, która w dodatku nie dostała prezentu od sponsora! - wrzeszczę.
- Nie moja wina, że zawsze chcesz być w centrum uwagi i wtapiasz się w walki! A wtedy oczywiście zostajesz ciężko ranna i potrzebujesz prezentów, leków! - Odcina się chłopak.
- Ooo? Gdybyś się ruszył i poszedł coś upolować, to tak by się nie stało! Ale, jak widać, boisz się walki albo tego, że coś ci się nie uda! Wolałeś narazić Dave'a na śmierć z ręki mojej i Silver! Myślałeś, że nie słyszałyśmy, jak z nim gadałeś?! A potem wysłałeś go na pewną śmierć! - trochę to niesprawiedliwe, bo ja razem z blondynką też tak robiłyśmy. Ale mniejsza o to!
- Czy to prawda?! - pyta stanowczo Oscar. Jego głos jest uniesiony, każde z nas się wzdryga.
- No cóż... Powiedziałem mu żartobliwie, żeby zabić Rose. Sam wiesz, że często się z nią kłócę i w ogóle, więc tak się wkurzyłem i mi się powiedziało. No, ale on to wziął na poważnie i próbował je zabić. Ja bym go nie wysłał na walkę z dwiema dziewczynami - tłumaczy się brat mojego chłopaka. On jest pokręcony! Niech już przynajmniej nie oszukuje! Ratuje swoje dupsko!
- Kłamiesz! - Chłopak z Czwartego Dystryktu wyciąga miecz i rozcina drugą rękę Jedynki. Walczą, stal uderza o stal, trzymam kciuki za naszego lidera, czyli Oscara. Żaden z nich się nie poddaje, dopiero po kilkunastu minutach, Gordon ucieka z toporami i siekierami. Mam ochotę za nim biec, przywalić w łeb, torturować, a potem poderżnąć gardło i skończyć z nim na zawsze.
- Gonić? - pyta Carmen. Jest strasznie cicha, prawie w ogóle się nie odzywa.
- Nie. Nie przejmujmy się tym chujem - pluje pan Bein i wchodzi o namiotu wcześniej informując, że ja biorę wartę. Będę mogła sobie to wszystko przemyśleć. Sojusznicy z Czwórki wchodzą do namiotu pozostawiając mnie samą. Gordon właśnie opuścił sojusz, pozostał sam z swoim arsenałem toporów i siekier. Ale zero jedzenia i wody. Mam nadzieje, że zginie w męczarniach! 
Dziewiętnasta edycja Głodowych Igrzysk. Z naszego dystryktu wylosowano postawnego, czarnoskórego chłopaka, oraz szesnastoletnią dziewczynę o blond włosach. To ósmy dzień, nadal żyją i trzymają się w miarę dobrze. Po śmierci chłopaka z Jedynki i dziewczyny z Czwórki zawodowcy zachowują się jakoś dziwnie. Przecież to nie koniec świata, powinni walczyć dalej i nie poddawać się! Ja nigdy nie wyobrażałam sobie siebie na Igrzyskach. Czternastoletnia, niska dziewczyna o brązowych włosach sama w takim wieżowcu? Dobre żarty. Dziewczyna z Jedynki, to drobna siedemnastolatka o niebieskich oczach. Chłopiec z Czwórki, czternastolatek, najmniejsze szanse na wygraną w sojuszu, a jednak... żyje! Nagle z sufitu odpada kawałek betonu, który upada na nogę szesnastolatki z mojego dystryktu. Dziewczyna piszczy, wali się reszta. Sojusznicy uciekają do drzwi, zostawiają ją, krzycząc. Próbują otworzyć drewniane drzwiczki, jednak nie dają rady. Czarnoskóry bierze rozpęd i wykopuje je. Niestety, na korytarzu również dzieją się takie rzeczy. Próbują uciekać, ekrany powracają na pozostawioną dziewczynę. Powoli umiera, przymyka oczy i w końcu słychać wystrzał armatni. Oni znajdują wyjście, ona umiera i nic z tego nie ma.
A jaki z tego wydarzenia jest wniosek? Że nawet sojusznikom ufać nie można. Zaczyna grać hymn Panme, jednakże nie pokazuje się żadne z zdjęć. Nagle z nieba, do mych rąk spada pakunek, otwieram go, a w nim... zawiedzenie. List.
Muszę poczekać aż wpłacą wystarczającą ilość pieniędzy, żeby coś ci wysłać. Ten list był darmowy, bo to nie rzecz kupiona przez sponsora. Nie pakuj się w tarapaty, trzymaj się blisko sojuszników. Nie daj się wysłać na polowanie. Rób wszystko, żeby przeżyć. Nie eliminuj przeciwników i staraj się o to, żeby nikt nie umierał, ale, żeby była jakaś akcja. Wyślę ci informacje wtedy kiedy będzie czas na wyeliminowanie kolejnej osoby. Uważaj na siebie.
Mentor.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Cóż... Rozdział miał być jutro, ale w końcu dodałem dzisiaj. Ha! Udało mi się napisać rozdział, w którym jest(chyba) coś ciekawego, a nikt nie umarł! XD Jak myślicie, kiedy będzie kolejna walka?

sobota, 13 września 2014

Rozdział X - Życie, to nie bajka.

Rany szczypią mnie niemiłosiernie kiedy wychodzę na świeże powietrze. Gordon i Dave z czegoś się śmieją, a ja przysiadam sobie wygodnie głęboko oddychając. Chyba nie wiedzą o mojej obecności, przyciszają głosy.
- Dwójka się już nie nadaje do życia. Obaj wiemy, że nie ma żadnych szans - syczy szatyn z Jedynki uśmiechając się szyderczo. Kolega z mojego dystryktu, ku mojemu oburzeniu, przytakuje. Ledwo ściskam nóż w ręku. Może i mają racje, ale ja nadstawiłam karku, żeby coś upolować podczas, gdy oni wylęgiwali się na ciepłym piasku! I załatwiłam im śmierć całkiem silnego przeciwnika. Ktoś za mną odchrząkuje, więc szybko się chowam, żeby nie wiedzieli, że słucham. Mój wzrok pada na ładną blondynkę z rękoma założonymi na biodrach.
- Słyszałam co mówiliście. Jeśli zamierzacie pozbyć się Rose, to musicie uważać, bo ta pewność siebie może was zgubić - rzuca krótkie spojrzenie na Dave'a i na mojej twarzy pojawia się mściwy uśmiech. W końcu dzisiaj jest piąty dzień Igrzysk, czas na wyeliminowanie kolejnego przeciwnika. Każdy z nas upija kilka łyków wody i zjada trochę jedzenia. Od razu czuję się lepiej, jednak nie jestem zbytnio zdolna do walki. W końcu rany tak szybko się nie zagoją. Trochę tego żałuję, bo jeśli mamy to wlać trybutowi z mojego dystryktu siłą, to muszę być gotowa do różnych zwrotów akcji. Z nieba spada srebrny pakunek i ląduje w moich dłoniach. Szybko je otwieram i ujawnia mi się dość duża apteczka z liścikiem.
Tam masz leki potrzebne na zagojenie ran. Nie daj im się! Truciznę podajcie mu dzisiaj, będzie mniej podejrzeń jeśli wykończycie go na początku. Jeśli pod koniec, to raczej pomyślą, że chciałyście wyeliminować przeciwnika i stanowicie zagrożenie. Idźcie z nim pod pretekstem upolowania zwierząt.
Potajemnie podaje kartkę blondynce z Jedynki i zaczynam używać leków na zadanych przez rudego ranach.
- Dostałaś prezent! - Gordon wygląda na bardzo zdziwionego.
- A co w tym dziwnego? - pytam marszcząc czoło. Na pewno jestem lepsza od niego, ciekawe, ile zostało mi kasy od sponsorów. Ból szybko ustaje, próbuje wstać, nadal trochę pobolewa, ale już dużo mniej. Jestem sprawna fizycznie, psychicznie trochę mniej, ale to zawsze coś. Spoglądam na sojuszniczkę, która kiwa głową i wprowadza plan w życie.
- Rose, skoro jesteś zdrowa to idź z Silver coś nam upolować - syczy szatyn z Jedynki, w głębi duszy mu dziękuje. - Dave, może pójdziesz z dziewczynami, w końcu mogą nie dać rady... - puszcza mu oczko i wiem o co chodzi. Nie obejdzie się bez walki. On też chce nas zabić. Silver wygląda na zdenerwowaną, ale chwyta dwie fiolki i we trójkę ruszamy przed siebie. Szybko oddalamy się od obozowiska sojuszników.
- Widzicie coś? - pytam robiąc sobie ''daszek'' z jednej ręki, żeby słońce nie raziło mnie tak mocno. Uznaje, że już czas go zabić. Umówiłam się z Jedynką, że ona będzie próbowała mu to wlać, a ja będę z nim walczyć. Chyba, że nie uda nam się zrobić tego od razu, to bronimy się, jak możemy. - Dave, spójrz na mnie - naiwny chłopak odwraca się w moją stronę. Blondynka łapie go mocno za szyję i zbliża ciecz do jego ust. Chłopak próbuje się od nas odsunąć, wie, że to jego marny koniec.
- Ładnie, to tak obgadywać sojuszników za ich plecami? - Syczę przez zaciśnięte zęby. Nagle otrzymuje cios z łokcia prosto w gardło. Na chwilę tracę oddech, jednak po chwili go odzyskuje i powracam do walki. Silver zadaje ciosy strzałą w różne części ciała naszego przeciwnika. To dziwne... Nie tak dawno był naszym sojusznikiem, a teraz próbujemy go zamordować. Ale on był skreślony już od drugiego dnia, czyli założenia naszej umowy. Ten, kto dawał mu duże szanse nie był normalny. Rzucam się na trybuta z mojego dystryktu rozcinając nożem jego polik. Na pewno pozostanie wielka blizna, pamiątka po tej pięknej walce. Nadwyrężam ranne ramię, mimo tych wszystkich leków nadal mnie to boli. W  końcu nie przestanie tak od razu. Myślę sobie, że nie mogę zginąć piątego dnia i unikam ataku szatyna. Oddalamy się od siebie. On ściska w ręku włócznię, ja mam w pogotowiu połyskujące noże, a Silver, gotowa wystrzelić, celuje w wroga.
- Się złożyło... - chichocze Dave. - Wszyscy chcemy się pozabijać! - on chyba oszalał. Mimo woli, również zaczynamy się śmiać. Po chwili uśmiechy rzędną i ponownie zaczynamy walkę. Chłopak kopie mnie w brzuch, przewracam się i turlam po górze. Kamienie wbijają mi się w ręce i nogi, ranią mnie. We włosach czuję piach, jeszcze długo ich nie umyję. Próbuje wstać, ale ciężar jaki leży na moich plecach jest zbyt wielki. Wolno odpycham kamyki chcąc, jak najszybciej pomóc Silver. W końcu jestem wolna, dobiegam na pole bitwy. Na ziemi leży Dave trzymający się za gardło. Z jego oczu, uszu, nosa i ust leje się czerwona ciecz. Z paznokci również, plami jasny piasek. Szybko i cicho powtarzam imię mojej sojuszniczki i w końcu ją odnajduje. Również leży na ziemi na wpół żywa. Przykucam koło niej, uśmiecha się do mnie, a w moich oczach pojawiają się łzy.
- R-rose... Zabiłyśmy go. Wlałyśmy mu truciznę - ledwo mówi, a jednak energiczna. Jak zawsze.
- Nie. To TY go zamordowałaś - odwzajemniam uśmiech. Niby taki dziwny temat, a, jednak z nią da się pośmiać.
- Zrobiłyśmy to razem - robi mi się ciepło w środku. - W mojej kieszeni... jest jeszcze jedna trucizna. Użyj jej, by zabić tego głupka, Gordona. Albo kogoś innego. Wygraj. - Rozbrzmiewa wystrzał z armatni. Jedynka nadal oddycha, a więc Dave już nie żyje. Jego rodzina właśnie straciła syna.
- Wiesz... ja zawsze ci zazdrościłam. Najlepszy wywiad, punktacja, byłaś najładniejsza. A ja nie jestem zbyt urodziwa i nie wypadłam najlepiej. No i dostałam osiem punktów...
- Ale to bardzo dużo! Ja wcale nie jestem taka idealna, jak ci się wydaje. Uwierz... Lubię cię, przyjaciółko.
- Ja ciebie też - Wystrzał armatni. Silver. Uśmiech zastyga na jej twarzy. Blond włosy, niczym wachlarz wokół jej głowy, leżą na ziemi. Mam ochotę wrzeszczeć, ile sił w płucach. Ale nie mogę. To arena. Tutaj jest inne prawo. Kto wyjdzie stąd żywy? Tylko ja. Dla Silver. Odgarniam brązowe włosy trawiąc wszystko co się stało. Pozostałym powiem, że Dave próbował nas zabić, a my się ratowałyśmy. To po części jest prawdą. Zabieram rzeczy martwych sojuszników, fiolkę od Silver chowam do lewej kieszeni spodni. Wracając do obozu, zauważam, jak poduszkowiec wyciąga puste szczypce, po czym je wznosi, ale już z towarem. Kolejni do kolekcji zmarłych osób, do płaczu ich rodzin. Połyskujące blond włosy sojuszniczki z Jedynki zauważyłabym wszędzie. Ale od teraz nie będę miała takiej okazji. Jest strasznie gorąco, czuję, że niedługo padnę z wycieńczenia. Nie wzięłam ze sobą z wody, oni też nie. Pewnie tak, jak ja, myśleli, że szybko wrócą. W końcu trochę dalej zauważam trzy postacie obserwujące teren. Jedna z nich wskazuje na mnie palcem i informuje o tym innych. Podbiegają, wspierają mnie i sadzają na kamieniu, obok namiotu. Mam sucho w gardle, nie mogę nawet przełknąć śliny. Próbuje pokazać, że chcę się napić i w końcu Carmen zaczyna rozumieć czego potrzebuje. Wlewam do ust całą butelkę wody, po czym opowiadam im o całym zdarzeniu w mojej wersji.
- Dziewczynę z swojego dystryktu? - syczy Oscar. - Wiedziałem, że jest jakiś fałszywy. Gordon, wiesz coś o tym? W końcu jesteście przyjaciółmi - mówi ironicznie i spogląda na uśmiechniętego od ucha do ucha szatyna z Jedynki. Najwyraźniej ten jest zadowolony ze śmierci Dave'a.
- Nie. Ale wiem, że cieszę się z jego śmierci. W końcu nie był taki dobry... - odpowiada między napadami śmiechu.
- Dostał więcej punktów od ciebie. I radził sobie lepiej... - Prawie wypluwam te słowa Gordonowi w twarz. Przeczuwam, że niedługo będzie wybuch kobiety z okresem. Powoli się ściemnia. Długo mnie nie było...
- Idź polować. Dzisiaj będzie dzień bez jedzenia, ale jutro coś zjemy... - Oscar grzebie w plecaku... - A... mamy jeszcze kilka paczek krakersów. Jutro coś upolujesz.
Zjadamy odpowiednią porcje i wpatrujemy się w niebo, czekając na twarze zmarłych. Wiem, co zobaczę, ale coś rozkazuje mi to obejrzeć.
Silver Jones, Dystrykt Pierwszy
Na tym zdjęciu wygląda naprawdę ładnie! Nie wiem, dlaczego uważała, że jest brzydka. Moim zdaniem jest bardzo urodziwą dziewczyną. A raczej... była. 
To jest śmierć - przejście od ''jest'' do ''był'' - Tris Prior, Niezgodna - Veronica Roth.
Dave Blaze, Dystrykt Drugi.
Z pewnością miał wielkie szanse na wygraną. Ale był fałszywy. Zupełnie tak, jak ja i Silver. To śmieszne... We trójkę chcieliśmy się zabić.
Najsmutniejszą rzeczą w zdradzie jest to, że nigdy nie pochodzi od twoich prawdziwych wrogów.
Na warcie staje Carmen, która posługuje się kastetami. Jest jedyną dziewczyną w sojuszu nie licząc mnie. Wchodzę do namiotu i momentalnie zasypiam.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jak widzicie, jest nowy rozdział :D Mam nadzieje, że się spodoba... Szczerze... żałuje, że zabiłem Silver i Dave'a. Polubiłem ich... No, ale cóż... Ktoś musiał zginąć, żeby inny mógł żyć. 
Dedykuje(ech, niech będzie życzenie Koledżanki) Niallowi Horanowi, którego zbytnio nie znam, ale wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. xD





sobota, 6 września 2014

Rozdział IX - Rudzi.

Ktoś szturcha moim ramieniem, więc otwieram oczy. To Silver, na której twarzy widnieje wielki uśmiech. Rzucam krótkie spojrzenie na śpiącą resztę, potem znowu na nią i wiem o co chodzi. Jest okazja na otrucie Dave'a. Mimo, że dopiero niedawno ustaliłyśmy nasz poboczny sojusz, czas na zabicie naszego sojusznika. Wychodzimy na zewnątrz, wyciągamy butelkę z wodą i wlewamy tam trochę trucizny. Z wyczekiwaniem obserwujemy, jak substancja miesza się z wodą i w końcu... zamienia się na fioletowy kolor. Plastik się wypala, więc odruchowo odsuwamy ręce. Tak, czy siak, skapnąłby się.
- Kurczę! - syczy moja sojuszniczka z Jedynki. - Wlejemy mu to siłą!
- Ale nie dzisiaj... Nasz król zasługuje na życie. Poza tym, nabiorą podejrzeń. Gdyby woda nie zafarbowała, uznaliby, że zrobił to ktoś inny. Ale głosy byłyby podzielone, więc daliby spokój - mówię półgłosem, gdy z namiotu wychodzi Gordon najwidoczniej niczego nie świadomy. Jego dni na arenie niedługo będą policzone. Osobiście tego dopilnuje. Panuje niezręczna cisza. Silver spogląda na mnie kątem oka dając znać, że można go otruć, ale ja kręcę głową, pokazując, że to nie czas. Aron wkurzyłby się, gdybym zabiła jego brata i trybuta zarazem. Ale nie oszukujmy się, oni nie mają zbyt dużych szans na wygraną. Chociaż z Silver się przeliczyłam, myślałam, że jest bardzo słaba, a tutaj radzi sobie całkiem dobrze. Z namiotu wychodzi reszta, a ja widzę trybuta z mojego dystryktu. On nie wie, że jeszcze dzisiaj albo jutro, jego żywot się skończy. Otrzepuje tyłek i proponuje sojusznikom upolowanie jakiegoś zwierzaka.
- Idź sama. Skoro jesteś taka idealna to na pewno sobie poradzisz - śmieje się Gordon, a mnie ogarnia wściekłość. Jednak odwracam się na pięcie i ruszam przed siebie informując, że będę za maksymalnie półtorej godziny. Po około dziesięciu minutach jestem z dala od moich sojuszników, którzy pewnie knują coś za moimi plecami. Pewnie każdy coś mówi za sobą, planuje, jak pozbyć się kolejnego przeciwnika. Tak, jak ja. Spoglądam na bezchmurne niebo, z którego spada srebrny pakunek. Wpada do mych rąk, czuję obciążenie, ale je otwieram. Kilka kawałków mięsa z liścikiem.
Wracaj i podziel się z nimi. Udawaj, że sama to zdobyłaś, wyrzuć opakowanie. Jesteś zbyt blisko przeciwnego sojuszu! Jest już dwunasta nad ranem... Odliczaj czas, to może ci się przydać.
***
- Długo nie wraca. Pójdę zobaczyć, czy nic jej się nie stało - decyduje. Ja wiem, że wszyscy sojuszniczki uważają mnie za wariatkę i może taka jestem, ale ja po prostu jestem sobą. Nie interesują mnie obelgi innych. Jestem Carmen Levine, trybutka z Czwartego Dystryktu. A, dlaczego martwi mnie los Rosaliny? Zdążyłam ją polubić, kiedy zobaczyłam, jak się zgłaszała, myślałam, że jest pustą zawodowczynią. Okazała się być naprawdę miła. 
- Nie idź! - protestuje Gordon, który jej nienawidzi. Ignoruje go, biorę kastet i plecak, po czym ruszam przed siebie przeszukując góry i inne takie. Żadnego śladu szatynki. Słyszę śmiech, więc biegnę w tamtą stronę. 
***
Nie zdążam się odwrócić, gdy przede mną pojawiają się dwie rudowłose osoby. Bliźniacy z Jedenastego Dystryktu uśmiechają się szyderczo, trzymając bronie w ręku.
- Proszę, proszę. Księżniczka z Dwójki... sama?  - śmieje się Cara. I rzeczywiście, nie ma przy mnie nikogo, kto mógłby mi pomóc w walce. Tak na pewno zginę, oni są bardzo wysportowani, jak na swój dystrykt. 
- Ona nie jest sama! - słyszę głos Carmen za swoimi plecami. Staje bliżej mnie i patrzy pogardliwie na dwójkę lekko zaskoczonych ludzi. Rudy przecina powietrze sierpem nie zdając sobie sprawy, że nic nam nie robi. Rzucam w jego stronę nożem, jednakże on odrzuca strzał swoją bronią. Jestem zaskoczona z takiego obrotu spraw. Kątem oka dostrzegam, jak moja sojuszniczka z Czwartego Dystryktu zawzięcie walczy z Carą. Odbijają ciosy, rzucają w siebie czym popadnie. Chłopak lekko rani mnie w rękę, ale ja nie pozostaje mu dłużna i wbijam ostrze w jego zgięcie kolana. Syczy z bólu, szuka czegoś do złapania, ale upada na twardy grunt. Siadam na nim wyciągając najdłuższy nóż.
- Ostatnie słowa? - pytam z ironią w głosie. Ktoś krzyczy ''NIEEEE!'' i odrzuca mnie do tyłu tnąc lewą rękę na oślep. Ból przeszywa ją całą, nie mam siły nią ruszyć. Carmen ciągnie Carę za włosy i lekko rozcina jej policzek. Krople krwi ciekną z naszych ran. Jest taka szkarłatna, płynna... Wzrokiem odszukuje Rudego, ale widzę tylko czerwoną plamę. I wtedy ktoś mocno kopie mnie w plecy. Na chwilę tracę oddech, mam mroczki przed oczami. Czuję ból w okolicach brzucha. Widzę krew cieknącą z mojej twarzy. Nie mogę się ogarnąć, ktoś cały czas mnie bije. Czuję, że zaraz po mnie, zginę na arenie. W czwartym dniu. Jako słaba i głupia Rose. Ta, która zawiodła wiele osób. Nie! Nie mogę się teraz poddać! Ledwo podcinam nogi przeciwnika, wstaję i unieruchamiam go wbijając cztery noże w jego ręce i nogi.
- Robbie! - słyszę rozpaczliwy głos jego bliźniaczki.
- A więc tak masz na imię? - staram się, żeby zabrzmiało to lekceważąco, ale to chyba się nie udaje. Wbijam nóż w jego prawe oko, które powoli wypływa. Krew tryska na wszystkie strony, zasłania mi widok. Krzyk Cary jest tak głośny, że chyba wszyscy trybuci to słyszą. Zaczynam ciąć przeciwnika na oślep, a kiedy oglądam swoje dzieło nie da się go rozpoznać. Nie ma obu uszu, szkarłatna ciecz wylewa się z pustego miejsca. Górna część jego stroju... a właściwie jej pozostałości leżą na ziemi. Słyszę bieg, nawoływania sojuszników Cary i inne takie podobne odgłosy. Unoszę ostrze i zatapiam je w sercu Robbi'ego. Słychać wystrzał armatni obwieszczający jego śmierć, opadam bezwładnie na kolana. Cierpię. Ból jest tak wielki. Dodatkowo stałam się potworem bez uczuć. Zabiłam go śmiercią bardzo bolesną. Carmen lekko szturcha moim ramieniem, więc cicho syczę.
- Przepraszam. Ale musimy iść, zaraz będą tutaj sojusznicy Cary, która uciekła - ale ja milczę. Jej głos jest coraz bardziej rozpaczliwy. - Proszę, nie możemy zginąć tak szybko. Jeśli zostaniemy, to już po nas. Są coraz bliżej. Niechętnie kiwam głową i pozwalam się wziąć pod ramię. Ruszamy prosto do naszego obozowiska uciekając przed przeciwnym sojuszem. Nie dam rady, jestem zmęczona, zginę. Jestem łatwym celem.
- Zostaw mnie tutaj - proszę sojuszniczkę, ale on stanowczo odmawia. Po dwóch godzinach ciężkiej wędrówki, docieramy na miejsce. Kiedy nas zauważają, od razu biegną z pomocą. Tylko naburmuszony Gordon stoi i kopie kruche kamienie. Opadam bezwładnie na ziemię. Ostatnie co słyszę to przerażony głos Silver.
- Dajcie apteczkę!
***
Otwieram oczy, leżę pod ciemnym, gołym niebem.  Moje rany są opatrzone, obandażowane. Próbuje wstać, jednak to wszystko mnie za bardzo boli. Zaczyna grać hymn panem i na niebie pojawiają się twarze zmarłych.

Robbie Stewart, Trybut z Jedenastego Dystryktu.
Zabiłam go torturując. Miał kochającą rodzinę, siostrę. To dzięki niemu mam te wszystkie rany. W końcu hymn przestaje grać.
- A właśnie, Rose, upolowałaś coś? - z zamyśleń wyrywa mnie drwiący głos Gordona. Do głowy wpada mi prezent od mentora i od razu wyciągam z pojemnego plecaka kawały mięsa. Mina chłopaka jest bezcenna!
Po zjedzeniu i wypiciu odpowiednich porcji, zasypiamy. A raczej wszyscy oprócz mnie i Gordona. Jestem w takim stanie, że Gordon zabiłby mnie w kilka sekund i skończyłby bez żadnych zadrapań. 

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Rozdział krótki, ale szybko XD Miały być dwa dni tak jak chciała Nieoficjalna, ale zaraz idę, więc na razie tyle. Niedługo następny, bo już mam pomysłów sporo! Szkoda mi zabijać te osoby :_: Ale trzeba...

piątek, 5 września 2014

Rozdział VIII - Zmiech.

Dzień czwarty Igrzysk. Niewiarygodne, jak to szybko mija... Teraz podróżujemy przez ciężki, nierówny teren. Szukamy osób do zabicia, w końcu wczoraj w ogóle nie było trupów, musimy zaspokoić pragnienie Kapitolińczyków.
- Jak myślicie... Mam szansę u Katlyn? Gdybym ją jakoś... ee... rozkochał, to może, by nas nie ruszyła... - odzywa się po dłuższej ciszy Oscar, a my wybuchamy śmiechem.
- Tam nikogo nie ma. Nie zdziwię się jeśli jesteśmy blisko końca areny - narzeka Dave, a większość z nas kiwa głową. Tylko Oscar, pomysłodawca, wydaje się być niezadowolony z tej aprobaty, ale w końcu i on przytakuje. Przez całą drogę powrotną do jeziora nikt z nas się nie odzywa. Dopiero Silver, już na miejscu, szepcze nam, że jakaś dziewczyna nabiera sobie wodę. Od razu zwracamy głowy w tamtą stronę i rzeczywiście widzimy uciekającą trybutkę. Staramy się ją dogonić, jednak jest już za późno, znika za górami. Gordon przeklina głośno, a ja patrzę na niego z politowaniem.
- Daj spokój. Kapitolińczycy pewnie i tak nie chcą krwi, a kolejne śmierci prowadzą do szybszego rozwiązania sojuszu. - Słońce razi mnie w oczy, więc muszę je mrużyć, żeby kogokolwiek zobaczyć.
- Nie rządź się! Nie jesteś liderką, idiotko! - odgryza się, a ja parskam śmiechem.
- A ty niby jesteś? Bo mi się zdaje, że nie, więc się zamknij z łaski swojej!
Reszta przygląda się naszej kłótni już z kilka minut. Ostra wymiana zdań, ale nie walka. Żeby go zabić muszę jeszcze trochę poczekać. W końcu nie chcę zostać zamordowana przez cały sojusz jeśli odbiorą to jako zdradę.
- Dajcie spokój! - przerywa nam Oscar. - Rose, nie uważaj się za najlepszą, a ty Gordon trochę opanuj agresje.
Niebezpiecznie poruszam wargami. Wkurzył mnie!
Podchodzimy do jeziora, a ja nagle czuję wielką potrzebę popływania w nim. Krople potu spływają po mojej twarzy, już powoli nie daje rady. Muszę jakoś powstrzymać to wielkie ciepło, które może mnie zabić. Chyba wolałabym, gdyby było zimno. Odchodzę kawałek, rozbieram się do bielizny i wskakuje do wody. Od razu nurkuje mając nadzieje, że Aron nie wkurzy się moim zachowaniem. W końcu teraz oglądają mnie wszyscy chłopcy z Panem. Woda jest tak przejrzysta, że widzę wszystko doskonale. Wynurzam się chlapiąc wodą na wszystkie strony. Od razu robi mi się przyjemniej. Jest idealnie! Wypływam na większą głębokość. Czując, że tracę grunt pod nogami, nurkuje. Nagle słyszę przeraźliwy krzyk, więc odwracam się w tamtą stronę i widzę Silver i Carmen wykrzykujące jakieś słowa. Jestem zbyt daleko, żeby je usłyszeć. Wskazują na mnie i... Ych, nic nie rozumiem. Na twarzy Gordona widnieje drwiący uśmiech, zbiera mi się na wymioty. Powoli zaczynam rozumieć. Coś za mną jest. Niepewnie odwracam się, widok mnie przeraża. Olbrzymi krokodyl płynie w moją stronę. Kiedy pierwszy raz tu pływałam, nie było go tu. Może został zbudzony? Och, nad czym ty myślisz Rose! Płynę w stronę swoich sojuszników, jednakże czuję, że to mój głupi koniec. Słyszę plusk, ktoś łapie mnie w pasie i zanosi na sam brzeg. Zmiech, bo któż inny to może być, otwiera paszczę, w którą wbija się strzała blondynki z Pierwszego. Syczy z bólu, a my w końcu jesteśmy bezpieczni. Dziękuje moim wybawcom, rzucam groźne spojrzenie Gordonowi i siadam na ziemi susząc się. Kiedy jestem całkowicie sucha, zakładam swoje ubrania i siadam obok Silver.
- Dlaczego się zgłosiłaś? - pyta niespodziewanie, a mnie to lekko zaskakuje.
- Bo byłam głupia - spuszczam wzrok.
- Ja tego nie zrobiłam, bo mam chorą siostrę. Zespół downa. Ludzie, którzy sobie z tego żartują, denerwują mnie. Oni też są ludźmi, mają uczucia - tłumaczy, a mi się robi smutno. Zgadzam się z nią całkowicie. Każdy jest tak samo wart. Znowu ktoś nie zgłosił się, bo ma dla kogo żyć, a ja też i się zgłosiłam.
- Współczuje - mówię, bo nie mogę nic więcej wykrztusić.
Powoli się ściemnia. Na niebie pojawia się godło Panem, ale żadnych twarzy trybutów. Silver bierze wartę, a my zasypiamy. Tak mija trzeci dzień.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Witam! Rozdział bardzo krótki, ale, jak widzicie nikt nie ginął, więc nie chciałem przedłużać. Na następny mam dużo pomysłów i pojawi się on szybko!

niedziela, 24 sierpnia 2014

Rozdział VII - Plan.

Budzi mnie czyjś przeraźliwy krzyk. Otwieram oczy i zaciskam dłoń na rękojeści połyskującego noża. Wybiegam z namiotu, nadal jest ciemno, a z sojusznikami wszystko w porządku. Oddycham z ulgą.
- Coś się stało? - pyta Dave. Cała trójka jest lekko zaskoczona, ciekawi mnie, po co aż tyle osób na warcie. Przecież jeden z nas mógłby obudzić resztę, gdyby stało się coś niepokojącego.
- Nie, nic. Idźcie jeszcze trochę spać, ja tutaj zostanę - mówię siadając na kamieniu. Chłopcy wchodzą do namiotu, a ja wyciągam z plecaka szmatkę i poleruje zakrwawione bronie. Moją uwagę przyciągają trzy fiolki fioletowej cieczy wystające z plecaka Silver. Mrużę oczy, chwytam jedną z nich i uważnie obserwuje. Po pięciu minutach obserwowania, stwierdzam, że to bardzo silna trucizna. Chciała otruć kogoś innego, czy nas? Tak, czy siak nie postąpiła zbyt mądrze, mogła to schować głęboko. Nie mogę pozwolić zabić siebie, resztę niech zabija do woli, przynajmniej kilku wrogów mniej. Chowam to z powrotem i zachowuje się jak, gdyby nigdy nic. Kilka sekund po akcji, z namiotu wychodzi blondynka z Jedynki.
- Widziałam, jak to brałaś. Wiesz co to jest? - patrzy na mnie pytająco. Wygląda na przestraszoną, pewnie myśli, że wszystko wygadam.
- Wiem, co chcesz zrobić z tą trucizną - odpowiadam spokojnie. - Mam propozycję.
Dziewczyna odgarnia swoje długie włosy i zgadza się na słuchanie. Uśmiecham się chytrze i zaczynam opowiadać jej o moim planie. To może pomóc przeżyć mi i jej. A ona nie jest zbyt silna, więc dam jej radę kiedy będziemy w finale.
- Powiedzmy, że będziemy w takim pobocznym przymierzu. Będziesz to wlewać do wody sojuszników, a ja będę cię bronić, gdy coś nie wyjdzie.... - tłumaczę. Ona lekko zaskoczona, przytakuje, po czym zaczyna jeść ze mną krakersy.
- Kto jest naszym pierwszym celem? - pyta półgłosem.
- Hmmm... Carmen jest zbyt inteligentna, ona musi zginąć w walce. Gordon jest najsłabszy z chłopaków, przynajmniej tak mi się wydaje. Dave. Ale dopiero, gdy minie przynajmniej sześć, siedem, osiem dni, bo inaczej nabiorą podejrzeń, a... - urywam, gdyż wychodzi reszta. Przez chwilę boję się, że podsłuchali, ale o niczym nie wspominają. Postanawiamy zmienić miejsce pobytu, więc wszystko pakujemy do plecaków i ruszamy w stronę jeziora. Uznaliśmy, że tam będzie najbezpieczniej i najwygodniej. W oddali dostrzegam majaczącą postać zbierającą wodę do butelki. Gordon, jak głupi, wymachując toporem podbiega do niej i przygważdża ją do ziemi. Podbiegamy tam i obserwujemy całe widowisko. Ofiara jest dosyć ładna, to dziewczyna. Ma śliczne blond włosy i przyjemny wyraz twarzy. Jedynka w końcu zaczyna odcinać jej palce u rąk i nóg.
- Jak się nazywasz? - szepcze szatyn.
- Caya...
- A, więc... Niestety muszę cię zabić bardzo wolno.
Już ma zacząć krzyczeć, ale mój sojusznik w porę odcina jej język, a ja krzywię się na widok tego czynu. Powoli nacina jej brzuch, krew leje się obficie, a ten tylko się śmieje. Szkoda mi jej, chciałabym skrócić jej męki, ale nie mogę wyjść na słabą. Odgarniam kosmyk włosów, po czym udaje, że szukam czegoś w plecaku. Po kilkunastu minutach krzyków i męczenia blondynki, słychać wystrzał armatni obwieszczający jej śmierć. Spoglądam na jej bezwładne ciało, jest całe pokiereszowane. Twarzy w ogóle nie widać, jestem zdziwiona, że jakieś kawałki zostały.
- Lepiej odejdźmy, żeby jej ciało zabrał poduszkowiec - informuje uśmiechnięty Dave. Spoglądam na niego i od razu robi mi się gorzej. Jeszcze z godzinę temu ustaliłam z Silver, że zabijemy go pierwszego... Jak powiedział tak robimy. Po chwili maszyna zabiera jej ciało, a my rozstawiamy obóz. Pijemy, jemy, a oprócz tego panuje niesamowita cisza. Może to ta akcja stworzyła jakieś napięcie? Przypominam sobie o Aronie. Pewnie ogląda teraz zmagania na arenie. Dlaczego byłam taka głupia i go zostawiłam? Ciekawe, która jest godzina. Stawiam, że koło dwunastej, oby Kapitol był zaspokojony. Krwi dostali sporo, a chyba właśnie o to im chodzi?
Śmierć zabierze nas wszystkich. Dwudziestu trzech oszczędzi, jednego skaże na długą depresję. (To mój cytat i bez zgody proszę nie kraść B| Notki od autora nie ma w tekście, tylko, dla was tak po prostu)
***
Godzinę później oddalam się z Silver od naszego obozowiska w celu znalezienia potencjalnych przeciwników. To sojusznicy nas wysłali, oni się lenią, a my pracujemy. Nie odzywamy się słowem póki nie jesteśmy wystarczająco daleko, żeby nas nie usłyszeli. Blondynka postanawia zacząć rozmowę na temat trucizny.
- Jak myślisz, podejrzewają coś?
- Myślę, że nie... - odpowiadam i wzruszam ramionami. Zauważam chłopaka rozglądającego się dookoła. Niezauważalnie wskazuje go mojej towarzyszce, a ona napina strzałę na cięciwę i trafia go w nogę. Upada na ziemię, podbiegam tam, rzucam w jego bark połyskującym nożem. Podbiegam i wbijam kilka noży na raz w jego twarz. Słychać wystrzał armatni obwieszczający śmierć chłopca. Nawet nie wiem, z którego jest dystryktu. Spoglądam na swoje zakrwawione ręce. Próbuje to wytrzeć o ubranie, jednak to w ogóle nie pomaga, tylko je brudzi.
Właśnie go zamordowałam i wcale nie czuję się źle. Zbliżam się do powrotu do Arona. Zabieramy jego nóż, bo to jedyna rzecz, którą miał i wracamy do obozu. 
- Nareszcie! - wita nas Gordon. Nie przepadam za nim, uważa się za silnego, a tak naprawdę jest słaby. Poza tym z charakteru w ogóle nie przypomina Arona. - Myśleliśmy, że zginęłyście! Ale co się dziwić skoro jesteście takie słabe i... - Nie pozwalamy mu dokończyć. Silver napina strzałę na cięciwę i celuje nią w sojusznika z Jedynki. Ja przykładam mu nóż do gardła tak mocno, że musi się lekko oddalać, żeby się nie udusić. 
- I kto tu jest słaby? Zamknij się i nie odzywaj! - syczy Silver z szyderczym uśmiechem na twarzy. Powoli odchodzimy i siadamy na ziemi. Oscar patrzy na nas z błyskiem w oku. Mogłabym przysiąc, że zobaczyłam, jak się lekko śmieje. Tak, szatyn z Jedynki zachowuje się, jak przywódca, a wcale nim nie jest. Ściągam kurtkę pełną noży, gdyż jest zbyt gorąco. Nie wytrzymam w takich ciuchach! Resztę dnia spędzamy w bezpiecznym miejscu, dzisiaj trupów starczy. W nocy zaczyna grać Hymn Panem i pokazują twarze zmarłych trybutów.
(WŁĄCZCIE)

Caya Tosy, Trybutka z Ósmego Dystryktu.

To ta, którą zmasakrował Gordon. Tutaj wygląda ładnie, jednak mi się przypomina jej zmasakrowane ciało, krzyki.

Zabiłam go. Wygląda na dzieciaka, a ja zabiłam go bez skrupułów. Ale ktoś musiał zapłacić życiem, żeby inny mógł wrócić. Ma ładną twarz, z nożami taka nie była.

Hymn przestaje grać, a ja staję na warcie z Carmen i Silver. Chłopcy zasypiają.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Taylor dla Kole Dżanki <3 XDD
Rozdział z dedykiem dla Nieoficjalnej i Kole Dżanki!
Co myślicie o Planie Silver i Rose? Czy on wypali?
A o śmierciach?
Następny rozdział prawdopodobnie może być bez krwi.

sobota, 16 sierpnia 2014

Rozdział VI - Pierwsze ofiary.

- Panie i Panowie, Dwudzieste Szóste Igrzyska Głodowe uważam za otwarte! - rozbrzmiewa głos Doloroesa Dodermana, komentatora tych Igrzysk. 
Kilkanaście metrów dalej stoi lśniący Róg Obfitości. Wzrokiem odszukuje Silver, która stoi nachylona i gotowa do biegu. Osiłek z Trzeciego Dystryktu jest po mojej drugiej stronie, kiedy nasze spojrzenia się krzyżują, on napina mięśnie. Są wielkie, ale czasami to nie siła pomaga wygrać. Dwunastoletni Charlie z Siódmego Dystryktu ma przerażony wyraz twarzy. Cały czas goni wzrokiem po otaczających go ludziach.
Dwadzieścia, dziewiętnaście, osiemnaście, siedemnaście, szesnaście, piętnaście.
Szykuje się, muszę dotrzeć tam jako jedna z pierwszych i chwycić moje kochane noże. A co najważniejsze, przeżyć pierwszy dzień. Pokazałabym, że jestem słaba, gdybym zginęła tak szybko.
Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden... START!
Zeskakuje z tarczy, biegnę, ile sił w nogach. Wkurzam się na widok dwunastolatka z Siódemki, który dobiega tam jako pierwszy. Przyśpieszam i chwytam kurtkę pełną ostrych i połyskujących noży. Zakładam ją, wyciągam najkrótszy, zamachuje się i trafiam w samo serce chłopaka z Szóstego Dystryktu. Upada na ziemię zalewając się krwią. Unikam ciosu toporem, uderzam w twarz trybuta z Piątki. Przewracam go na ziemię i podcinam mu gardło. Krew tryska na wszystkie strony, czuję ją na twarzy, dłoniach. Widzę uciekającą dziewczynę z Dziewiątki, już mam za nią biec i zabić, jednakże uprzedza mnie Silver, która strzela w tył jej głowy z łuku. Moi sojusznicy mordują z zimną krwią, przeciwny sojusz również. Nagle orientuje się, że otoczenie pustoszeje i jestem tutaj tylko ja z Oscarem, Carmen, Dave'm, Gordonem, oraz Silver. 
- Świetnie nam poszło! Wiedziałam, że inni zwiążą przymierze. Swoją drogą, dobrzy są, ta z Siódmego prawie zraniła mnie w ramię! - narzeka blondynka z Pierwszego Dystryktu. Wzruszam ramionami, biorę pojemny plecak, do którego chowam trzy puste bukłaki, apteczkę, dużą ilość suszonych owoców, śpiwór. Kiedy zakładam go na ramiona, orientuje się, że nie jest taki ciężki.
- Zostajemy tu, czy idziemy do jeziora? Dosłyszałam, że jest blisko za tym - wskazuje palcem na kamienną ścianę. Sojusznicy kiwają głowami, zabierają najpotrzebniejsze i ruszają za mną. W pewnej chwili moja noga się ześlizguje i prawie wpadam do czystej wody. W ostatniej chwili przytrzymuje mnie Oscar. Silver nabiera wody na palec i lekko go oblizuje. 
- Wydaje mi się, że pitna. Nie wiem, nie znam się na tym, ale nic się nie dzieje - wzrusza ramionami.
Bez słowa napełniamy tym bukłaki i butelki. 
- Musimy przepłynąć przez jezioro, żeby dostać się gdziekolwiek indziej. Możemy też wejść na górę, którą wskazała nam Rose i zejść po niej na drugą stronę. Bezpieczniejsze chyba będzie, jednak przepłynięcie - od rzezi po raz pierwszy odzywa się Carmen marzycielskim głosem. Kiwamy głowami. Oba wyjścia mogą skończyć się dla nas śmiercią, ale skoro inni pozostali przy życiu trybuci jakoś dali radę... Po dłuższej ciszy, zgłaszam się na ochotniczkę. Związuje włosy w koka. Wskakuje cicho do wody i zaczynam płynąć. Po kilku minutach docieram na drugi brzeg, a za mną moi sojusznicy. 
- Możemy rozbić tutaj obóz - zauważa Gordon.
- To bez sensu, przy Rogu Obfitości było lepsze miejsce - mówię nieco poddenerwowana. Oni serio są tak głupi, czy tylko udają? Kręcę głową i idę przed siebie. Odwracam głowę do reszty, żeby zobaczyć, czy idą.
- Chodźcie, znajdziemy blisko podobny krąg. Nie oddalajmy się od jeziora, może to jedyne na arenie - zauważam i otrzymuje aprobatę. Ruszamy szybkim krokiem przed siebie, jesteśmy gotowi na atak z każdej strony.
- Ilu martwych? - pytam po dłuższej chwili milczenia.
- Ośmiu - odpowiada mi Dave szorstkim tonem. - Mogliśmy zabić więcej, gdyby nie ten głupi przeciwny sojusz! W zeszłym roku było lepiej. Ale Igrzyska dopiero się zaczynają!
Spoglądam na niebo. Jest bezchmurne, a słońce świeci niemiłosiernie. Czuję, że ten dzień może być długi. Po dwudziestu minutach poszukiwań znajdujemy odpowiednie miejsce. W oddali słyszę rozmowy, wybuchy śmiechów i wiem, co to oznacza. Nadstawiam uszu.
- Młody, podaj mi te krakersy! - słyszę głos Katlyn.
- Jasne... - W głosie chłopca można usłyszeć żal. Zabiją go, gdy im się znudzi, pewnie nie miał wyboru. Zapewne szatynka kazała mu przyjąć przymierze. Nie daję mu większych szans, będzie bezpieczny dopóki będzie potrzebny w sojuszu, a podejrzewam, że nie potrwa to długo. Ciekawe jakie ma umiejętności, że go zwerbowali. No, bo powiedzmy sobie szczerze... Co dwunastolatek może zrobić? Osiłek wychodzi z obozu, żeby załatwić potrzeby, więc chowamy się za skałą i czekamy w ciszy.
- Idziemy. Prawdopodobnie, któreś z nas zginęłoby w walce... - szepczę. - A to wstyd i hańba dla naszych dystryktów - dodaje widząc minę Oscara. On jest jakiś uczulony na punkcie swojej dumy! No, ale gwarantuje mi większe szanse na wygraną. Maskujemy duży namiot, kładziemy tam swoje śpiwory i jesteśmy gotowi. Siadamy obok siebie i jemy suszone owoce. Jest dzień i nie mamy, co robić.
- Może jakieś polowanie na trybutów? - proponuje chłopak z Pierwszego Dystryktu.
- Nie dość ci ofiar, jak na dziś? - pytam z lekka zaskoczona tym zdaniem.
- Osiem zimnych trupów. To ci wystarcza? - dopytuje się Gordon. Przewracam oczami i wstaję z miejsca.
- Idziecie? - zwracam się do reszty.
- Popilnuje obozu - decyduje Carmen i siada na małej skale trzymając kastet w ręku. Całą piątką ruszamy przed siebie w poszukiwaniu potencjalnych ofiar. Wspinamy się na średniej wysokości skałę i trzydzieści kroków dalej widzimy jakaś brunetkę o miłym wyrazie twarzy.
- Tam! - wrzeszczę, bo nie wszyscy się orientują. Ona zaczyna ucieczkę, a my pościg. Zbiegamy po różnych pustynnych górach, śmiejąc się. Dziwię się, że taka jestem. Jeszcze kilka dni temu byłam wrogiem Igrzysk. Rzucam w przeciwniczkę nożem, jednak ona zdąża go przechwycić i uciekać dalej. W pewnej chwili przewraca się i obserwuje, jak śmiejemy się, stojąc nad nią. Ona zatapia nóż w nodze Silver, a ona odruchowo napina strzałę na cięciwę i wypuszcza ją w stronę trybutki. Słychać wystrzał armatni obwieszczający jej śmierć. Sojuszniczka krzywi się lekko.
- Wrócimy do obozu, to ci to opatrzymy - informuje przeszukując plecak zmarłej. Zabieram pustą butelkę wody i dwie skarpetki. Dużo nie udało jej się zabrać, ale pewnie chciała uciekać i przeżyć, jak każdy słaby trybut. Po dziesięciu minutach, jesteśmy w obozie, gdzie Carmen spożywa krakersy. Siadam obok niej i uśmiecham się lekko podczas, gdy reszta zajmuje się sobą.
- Czy te kolorowe włosy, to jakiś znak? Czy tak sobie je przefarbowałaś? - zaczynam rozmowę.
- Moja mama też takie miała. Umarła, gdy miałam pięć lat, a to mi o niej przypomina. Uważam, że w ten sposób jakoś jesteśmy razem. Ojciec się załamał i prawie nic nie mówi. A brat... to fan Igrzysk. Jest zwycięzcą. Szkoda, że ja nie będę. Ty masz szanse... - odpowiada. Robi mi się jej żal, ja miałam tak dobrze i się zgłosiłam, a ona...
- Bardzo mi przykro - mówię zjadając krakersa i popijając wodą. - Zabiliśmy jakąś trybutkę.
- Nie rozumiem, dlaczego akurat nasze dystrykty są zawodowe. Ale to chyba dobrze... mamy większe szanse.
Niedługo zapadają ciemności. Zaczyna grać hymn Panem i na niebie pojawiają się twarze, imiona i nazwiska zmarłych trybutów. Boję się, niedługo zobaczę osoby, które zamordowałam ja.

Charles Khan, Trybut z Piątego Dystryktu. 
To ten, którego zabiłam ja. Dopiero teraz dowiaduje się, jak miał na imię. Szczerze mówiąc nie przyjrzałam się, co do jego wyglądu i dopiero teraz to oceniam. Pamiętam jego krew na mojej twarzy, gdy podcięłam mu gardło.
Samantha Deyr, Trybutka z Piątego Dystryktu.
Zabita przez blondynkę z Jedynki. Goniliśmy się, zabrała mój nóż. Na pewno miała kochającą rodzinę, jednakże teraz nie mogę się tym przejmować. Muszę wziąć się w garść i zabijać dalej.
Kelsey Curt, Trybutka z Szóstego Dystryktu.
Nie zabiłam jej, nie znam.
Tony Sooney, Trybut z Szóstego.
Przebiłam jego serce lśniącym
nożem, dręczą mnie wyrzuty
sumienia.
Scott Daryk, Trybut z Ósmego Dystryktu.
Sendy Jons, Trybutka z Dziewiątego Dystryktu.
Zabita przez blondynkę z Jedynki. Uciekała, ale dostała strzałą. Sama miałam ją zabić.
Arthur McDonald, Trybut z Dziewiątego Dystryktu.
Carl Deison, Trybut z Dziesiątego Dystryktu.
Delly Carthwight, Trybutka z Dziesiątego Dystryktu.
Kończą go grać, a ja spuszczam wzrok. O wiele lepiej zniosłabym to, gdybym nie widziała ich twarzy. Teraz pozostaną w mojej pamięci przez dłuższy czas. Pierwszą wartę bierze Oscar, Dave i Gordon, a my, dziewczyny idziemy spać.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Nowy! Opisywać tak jeszcze zmarłych podczas hymnu? Że dodaje zdjęcia i imiona i jakiś krótki opis? Mam nadzieje, że się spodoba!



Szablon wykonany przez Lady Spark